sobota, 26 września 2015

Z Andów nad Pacyfik


06 wrzesień 2015 - DZIEŃ 123.

Podróż do Ekwadoru nie należy do najprzyjemniejszych. Autobus ma jakieś rozwalone zawieszenie, bo każda dziura na drodze daje nam się odczuć ze zdwojoną siłą. Jeszcze przed granicą zatrzymuje nas policja graniczna i przeszukuje wszystkie bagaże w poszukiwaniu broni. Po kilkunastu minutach ruszamy dalej. O 2:00 docieramy do granicy, gdzie tym razem luk bagażowy jest przetrzepywany. Sama kontrola paszportowa bardzo sprawna, w jednym okienku wyjazd z Peru, w drugim wjazd do Ekwadoru i po chwili z ust miłej funkcjonariuszki pada z uśmiechem "Bienvenidos a Ecuador". Dostajemy też mapę kraju oraz ulotki z najważniejszymi dla turysty informacjami - elegancko!

O 7:00 rano dojeżdżamy do Cuenca. Ja nawet spałam większość drogi, ale Raf coś się źle czuł całą podróż i nie zmrużył oka. Kiedy wychodzimy z dworca czujemy, że coś jest nie tak. Chwilę idziemy wzdłuż dworcowego ogrodzenia i po chwili wiemy już, co nas zaniepokoiło - nikt nas nie nagania, taksówkarze stoją na poboczu, ale nie trąbią, nie wykrzykują, nie machają w naszą stronę. Rozglądamy się dookoła - elewacje na budynkach! Boże, czy tak wygląda Ekwador? Chwilę szukamy jakiegoś hospedaje, ale ceny zwalają z nóg. W Ekwadorze od 2000 roku walutą jest dolar amerykański, a przy obecnym kursie 3,80 zł, cena za pokój 20-25 dolarów po Peru i Boliwii, jest dla nas nie do zaakceptowania. Po kilku próbach znajdujemy w końcu pokój za 14 dolarów, w prawdzie bez okna, ale za to z łazienką ;) Jest 8 rano, więc kładziemy się spać, co by nieco odpocząć po podróży. Kiedy budzę się o 11:00, Raf nie czuje się najlepiej i zostaje w łóżku. Sama więc wybieram się na zwiedzenie okolicy. Idę najpierw na dworzec, gdzie posilam się śniadaniem, dowiaduje się o ceny przejazdów do kolejnych miast i ruszam do centrum. 

Cuenca, położona na wysokości 1800 m n.p.m., to po Quito najważniejsze i najładniejsze miasto Ekwadoru. Jej kolonialna zabudowa z XVI wieku została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Spacerując po urokliwych uliczkach i mijając kilka kościołów, w końcu docieram do placu głównego, zwanego Parque Calderon, który prawie przeoczyłam, bo ten, tworzący niewielki park, praktycznie zdominowany jest przez potężną świątynię zwaną Nową Katedrą. Kiedy wchodzę do kościoła, akurat trwa niedzielna msza. Do filarów przytwierdzone są telewizory, żeby wierni z każdego miejsca mogli obserwować księdza. W rogu po prawej stronie stoi figura nikogo innego, jak naszego JP2. Katedra robi wrażenie zarówno wewnątrz, jak i z zewnątrz. Jedynym jej mankamentem jest błąd konstrukcyjny przy budowie kopuł, które są za niskie i nie do końca widoczne z bliska, a szkoda, bo ich niebieski kolor nadaje kościołowi pięknego akcentu. Na schodach katedry, tuż przy wejściu, stoją kramiki ze słodyczami - sprzedawcy ewidentnie czekają na koniec mszy. W Polsce chyba nie miałoby to miejsca bytu...  




Nowa Katedra






Po drugiej stronie znajduje się Stara Katedra, w której obecnie mieści się muzeum. Dalej przy jednym z małych, białych kościółków znajduje się placyk z kwiaciarkami - urokliwe miejsce pachnące pięknie kwiatami. Siadam na chwilę na ławce w parku, czytam przewodnik i podziwiam piękno kolonialnych kamienic. Spacerem idę nad rzekę, która bardziej przypomina górski potok niż rzekę z prawdziwego zdarzenia, ale w otoczeniu zieleni, tworzy miłe miejsce do spacerów. 


Stara Katedra










Obiecałam Rafałowi, że wrócę do 15:00, więc ruszam w drogę powrotną. Kiedy wracam do hostalu okazuje się, że Raf nadal śpi, dopadła go jakaś infekcja. Idę jeszcze na dworzec, gdzie znajdują się comedory, czyli jadalnie. Dziwna sprawa, bo kiedy przechodzę wzdłuż lokali, naganiacze tylko machają i wskazują na menu, ale nic nie mówią! Okazuje się, że na obszarze dworca jest zakaz głośnego nawoływania ;) Zjadam almuerzo, kupuję owoce i wracam do chorego konkubenta. Popołudnie spędzamy na oglądaniu dokumentu o Wyspach Galapagos, wieczorem piszę bloga.


07 wrzesień 2015 - DZIEŃ 124.

Raf się dzisiaj lepiej czuje, dzień i noc spędzone w łóżku i odpoczynek postawiły go na nogi. Jedynym miejscem, które zależało Rafałowi na zwiedzeniu było Museo del Banco Central, w którym wyeksponowane są skurczone głowy ludzkie o nazwie "tzantza", spreparowane przez kulturę Shuar. Jak się okazało, muzeum w poniedziałki jest zamknięte wbrew informacjom zawartym w przewodniku... Dochodzimy więc do rzeki, gdzie zachodzimy do Muzeum Medycznego prowadzonego przez miłośniczkę medycznych eksponatów, która serdecznie nas powitała i poopowiadała o miejscu. Poprzechadzaliśmy się po salach, w których wyeksponowane były narzędzia i przedmioty z różnych dziedzin medycyny - laryngologii, ginekologii, pediatrii, ortopedii, kardiologii itp. Ciekawe były stare sterylizatory, maszyny rentgenowskie, maszyny dentystyczne napędzane na pedał nożny, inkubatory oraz stara apteka, która wyglądała jakby nic nie było z niej ruszane od 1860 roku. 




Następnie, po przekroczeniu mostu, udaliśmy się w kierunku centrum, co by Raf rzucił okiem na starówkę. Wstępujemy do Casa de las Palomas (Domu Gołębi), pięknej kamienicy z kolorowymi freskami na ścianach i kamiennym chodnikiem z elementami pierścieni z krowich kręgosłupów(!).




Kamienno-kostna posadzka

Chwilę spacerujemy po centrum, zachodzimy na obiad do wegetariańskiej sieciówki serwującej smaczne posiłki, po czym wracamy do hostalu po plecaki. Na dworcu wskakujemy w autobus do Montanity - ekwadorskiego raju surferowego. Najpierw jednak musimy dotrzeć do Guayaquil - największego miasta Ekwadoru i tam przesiąść się w inny autobus. Kiedy zjeżdżamy górskimi serpentynami, z okien autobusu rozpościera się fantastyczny widok na dolinę zasłaną chmurami. 



Podróż zajmuje 4 h. Kiedy docieramy na dworzec, naszym oczom ukazuje się terminal niczym na lotnisku. Dziesiątki ponumerowanych okienek z nazwą destynacji (z Guayaqil można się chyba dostać do każdego miejsca w kraju), sklepy, restauracje, darmowe toalety - infrastruktura pierwsza klasa. O tej godzinie nie ma już bezpośrednich autobusów do Montanity, ale możemy pojechać z przesiadką w Santa Elena, a stamtąd już tylko godzina drogi. Tak też czynimy. Po 2 h docieramy do Santa Elena, gdzie po pół godzinie mamy ostatni już autobus do naszego celu. W powietrzu da się już odczuć wilgotność, mimo godziny 22:00 jest ciepło i duszno. Lubimy te klimaty. W autobusie do Montanity zaskakuje nas ogromny telewizor z samego przodu - leci akurat "Let's be cops", więc cały autobus podśmiechuje się oglądając amerykańską komedię. Raf znowu się coś źle czuje, więc kiedy wychodzimy z autobusu w Montanicie, bierzemy pierwszy lepszy hostel. Samo miejsce nie jest złe, ale norka zdecydowanie trafia do rankingu najgorszych pokoi. Na szczęście szybko zasypiamy. Rano stąd spadamy.


Plantacje bananów ciągnące się przez dziesiątki kilometrów


Pozdrawiam,

Anna M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz