wtorek, 22 września 2015

Góry Świętokrzyskie - Huaraz i Santa Cruz trek


24 sierpień 2015 - DZIEŃ 110.

Siedzimy w Baños w naszym hostalu i co ciekawe, mimo posiadania telewizora nie jest on włączony. Jestem dziwnie obolały po wczorajszym skoku ze 120-metrowego mostu. Mam nadzieję, że żadne neurony nie zostały uszkodzone. O tym, jak było napiszę niedługo. Dość powiedzieć, że kolejna bariera została przełamana. Teraz z kolei próbuję wyjść ze strefy komfortu, żeby napisać kolejną relację, natomiast przeszkoda jaką jest nieróbstwo wydaje się być nie do pokonania...

Limę, bez zaskoczenia, opuszczaliśmy we mgle. Przespacerowaliśmy się na przystanek Metropolitany i pojechaliśmy na północ na nowy dworzec. Ten niepozorny cwaniaczek zwalił nas z nóg! Ogromna, czysta hala. Pełno schludnych punktów handlowo-usługowych, brak bezczelnych naganiaczy. O co z tą Limą chodzi?! Po szybkim przejściu się po okienkach agencji transportowych kupiliśmy najtańszą opcję do Huaraz - 28 soli + 2,5 opłaty za skorzystanie z dworca - w tym przypadku uzasadnione. Jakie było nasze zdziwienie, gdy sprzedająca zawołała kolegę, a ten szykował się do zgarnięcia naszych plecaków... Szanowna Pani, dziękujemy, ale nie potrzebujemy przechowalni. Okazało się, że na tym dworcu działa system lotniskowy i przewoźnicy sami zajmują się walizkami i zanoszą je do luku bagażowego... Hala dworcowa, niczym w Krakowie czy Warszawie została połączona z centrum handlowym w zachodnim stylu. Tego jeszcze nie było! Korzystając z okazji, zaopatrzyliśmy się w mój ukochany zestaw Big Mac i z torbą pełną smakołyków wróciliśmy na dworzec, skąd za 10 minut miał ruszać nasz bus. Tu kolejna niespodzianka - prześwietlanie bagaży podręcznych i ciała za pomocą wykrywacza metali. Lotnisko. Bałem się, że z nieznanych mi powodów zabiorą nam napoje... Nic takiego jednak się nie stało i po pół godzinie mogliśmy wsiadać do naszego autobusu. Podczas sprawdzania dokumentów przed wejściem byliśmy nagrywani na kamerę, ale to już znaliśmy z wcześniejszych podróży. W kraju, gdzie napady na autobusy z bronią automatyczną zdarzały się regularnie, lepiej dmuchać na zimne.

Standard naszego autobusu mimo atrakcyjnej ceny okazał się być jednym z lepszych z jakim mieliśmy szansę do tej pory się spotkać, więc zadowoleni wygodnie rozsiedliśmy się na skajowych fotelach pustego wehikułu i odpływaliśmy odjeżdżając.

Ośmiogodzinna droga minęła zadziwiająco dobrze i produktywnie. Po wjeździe do Huaraz (100 tys. mieszkańców), zastanawialiśmy się gdzie jest dworzec i czy lepiej spać w jego sąsiedztwie czy ruszyć się w okolicę centrum. Odpowiedź, która nas zastała, była kolejnym zaskoczeniem. W Huaraz i jak się okazało większości miast na północy Peru, nie istnieje zjawisko terminalu autobusowego. Każda firma przewozowa ma swoje biuro, obok którego jest mały parking na autobusy. Tam właśnie zachodzą przyjazdy i odjazdy. Teraz w zasadzie przypomniałem sobie, że podobnie było w Pisco, ale wtedy, nie wiedzieć czemu, nie spowodowało to we mnie takiego myślowego fermentu.

W każdym razie bezpiecznie dojechaliśmy. Podczas szukania noclegu natknęliśmy się na tanią jadłodajnię, która mimo pewnych luk w zarządzaniu tak nam przypadła do gustu, że stołowaliśmy się tam do końca wyjazdu. Ceny, w zależności od wyboru kształtowały się w trzech progach - 4, 5 lub 7 soli za dwudaniowy zestaw z napojem. Żaden niskobudżetowiec nie pozostanie obojętny na takie El Dorado ;>


25 sierpień 2015 - DZIEŃ 111.

"Oh no, popatrz!". To, co ujrzałem, przyprawiło mnie o dreszcze. Mimo dużej dozy nieufności do komórkowej prognozy pogody i pobytu na znacznej wysokości nad poziomem morza, trzy deszczowe chmurki na ekranie Ankowego telefonu zburzyły atmosferę sielanki... miało padać przez trzy najbliższe dni, czyli okres który chcieliśmy spędzić w górach... pod namiotem. 
Nic to, dzisiejszy dzień zapowiadał się słonecznie, wyruszyliśmy więc na przegląd agencji i wypożyczalni sprzętu turystycznego. Początkowo bowiem chcieliśmy wypożyczyć sobie namiot, ciepłe śpiwory i kuchenkę i przejść sławny szlak Santa Cruz na własną rękę. Po analizie okazało się, że jest to opcja zupełnie nieopłacalna i dokładając do kosztu wynajmu sprzętu kilka groszy dostawało się kompletną usługę z transportem, sprzętem, przewodnikiem i nawet osłem, który miał rzeczony sprzęt nieść. Wiedzieliśmy już na czym stoimy. Teraz należało tylko znaleźć najtańsze biuro, zweryfikować prognozę pogody i ruszyć na szlak.



Gotowane na miejscu przepiórcze jaja

Co do samego szlaku - Santa Cruz został oceniony przez "National Geographic" jako jeden z najwspanialszych pieszych szlaków na świecie. Jego przejście zajmuje 3-4 dni, nie jest wymagające, słowem taki turystyczny widokowy spacerek wśród sześciotysięczników :) Nie mogliśmy się go doczekać. Zastanawialiśmy się jeszcze chwilę nad wejściem na jakiś szczyt, np. Pisco (5752 m n.p.m.), ale postawiliśmy na górski relaks i nie mogliśmy się już doczekać naszej wycieczki. 

Obawiając się nagłego załamania pogody w górach i reakcji naszych organizmów na nagły wjazd na wysokość, postanowiliśmy dać sobie czas na aklimatyzację i ocenę sytuacji meteorologicznej. Tym sposobem zdecydowaliśmy się na wyjście jutro na kilkugodzinną wyprawę konną. Nadszedł czas sprawdzić mity o południowoamerykańskich kowbojach ;>

Wieczorny spacer po mieście zaskoczył mnie mnogością dyskotek i mini kasyn z automatami - podobno jest to związane z rzekomymi pralniami pieniędzy w mieście, które znajduje się na szlaku przerzutowym kontrabandy - tutaj głównie narkotyki i broń.


26 sierpień 2015 - DZIEŃ 112.

Zaskakująco pogodny poranek miło nas zaskoczył. Ochoczo wybraliśmy się więc załatwić formalności w agencji turystycznej i pojechaliśmy pod miasto na konną przejażdżkę. Gdy dojechaliśmy nasze rumaki już na nas czekały. Anna wybrała sobie białego konia - specjalnie dla ciebie Igi :). Ja szybko wskoczyłem na mojego, którego ochrzciłem Wojtkiem i pognaliśmy w nieznane. Konie były mało posłuszne, ale trasa bardzo przyjemna i daliśmy się wieźć. Nasza regionalna przewodniczka nie była zbyt gadatliwa, więc spokojnie mogliśmy oddać się sączeniu przyjemności z tych chwil. Z punktu widokowego, na który dojechaliśmy rozciągała się fantastyczna panorama Cordiliera Blanca, do której wybieraliśmy się na jutrzejszy trekking. Najpiękniejsze góry jakie do tej pory widziałem. Zaczarowani przez fenomenalne widoki udaliśmy się w drogę powrotną i spędziliśmy wieczór na przygotowaniach do jutrzejszej wycieczki - kompletowaniu prowiantu, pakowaniu plecaków i relaksie :)


Kandydat na burmistrza...





"Kłaniam się przed tym jeźdźcem"










27 sierpień 2015 - DZIEŃ 113.

O 6 rano zostaliśmy odebrani z hotelu przez przewodnika i wyruszyliśmy w nieznane. Miasto było niesamowicie gwarne o tej nieprzyzwoitej porze. Na twarzach naszych współtowarzyszy majaczył sen i przeskakiwały ziewnięcia. Najbliższe 4 dni mieliśmy spędzić w towarzystwie pary Izraelczyków, dwóch hiszpańskich par, pary Szwajcarów, przewodnika, kucharki - jego żony, poganiacza osłów i jego trzódki.

Droga na początek naszego szlaku zajęła nam 5 godzin. Po drodze kilka razy zatrzymywaliśmy się, celem posilenia się lub podziwianiem widoków. A było na co patrzeć... Szczyty sięgające 6768 m n.p.m. (Huascaran), fenomenalne lodowce, panorama na odległe laguny i zapierająca dech w piersiach droga nad przepaściami. Czy wspomniałem o polodowcowej rzeźbie?! Zdjęcia tych geomorfologicznych kąsków mogłyby bez żadnej obróbki trafić prosto do akademickich podręczników. Ja byłem w raju... Do tego, jak się później okazało, Szwajcarka również była geografem, więc razem rozpływaliśmy się nad rzeźbą terenu, lodowcami i prześcigaliśmy się we wskazywaniu sobie co tłustszych elementów krajobrazu.

Mimo tych wszystkich wspaniałości znów zmuszony jestem popsioczyć na peruwiańską administrację. Wejście do parku narodowego kosztuje tutaj 65 soli, ale zbieranie tej wysokiej kwoty to chyba jedyne zajęcie pracowników parku. Szlaki są zaśmiecone, nie ma żadnych oznaczeń, nie wspominając nawet o innej infrastrukturze. Typowe Peru - zedrzeć z turystów, nachapać się, sprzeniewierzyć i później kajać się, jeśli wyniknie jakaś afera.




Lodowiec i moreny


W każdym razie w końcu dojechaliśmy do punktu startowego, tam załadowaliśmy nasze graty na osiołki i wyruszyliśmy w czterodniową wędrówkę. Początkowo trasa wiodła spokojnie w dół, minęliśmy kilka wioseczek, pogadaliśmy z kobietami, które szły przez góry 3 dni, żeby załatwić coś w innym mieście :) Mieliśmy okazję zobaczyć też miejscowy sposób konserwacji baraniny. Lokalsi wieszają mięso na belce i korzystając z wysokości n.p.m. czekają. Nocą mięso zamarza, za dnia suszone jest przez słońce. W ten sposób uzyskują charakterystyczny smak. Nie dane było nam spróbować, ale może to i lepiej wyglądało dosyć nieapetycznie... 




Suszona owieczka


Po drodze do naszego pierwszego obozowiska natknęliśmy się na wesołego psiura, którego ochrzciłem Piotrusiem (Pedrito). Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ten nicpoń zostanie z nami przez najbliższe 3 dni, a ksywka przylgnie do niego jak masło do kanapki. Towarzyszył nam więc podczas wędrówki przez rewelacyjną rzeczną dolinę, mnogością koryt przypominającą naszą Biebrzę. Widok ośnieżonych sześciotysięczników, karawany osłów poruszającej się wolno wzdłuż położonej w ich cieniu doliny, zostanie w mojej głowie do końca życia.



Oto Pedro

Po dotarciu na miejsce obozowiska zobaczyliśmy jak profesjonalnie została przygotowana nasza wyprawa. Nasze osły przytargały ogrom sprzętu - namioty da uczestników wyprawy, namiot kuchenny, restauracyjny i wychodek. Oprócz tego garnki, gaz, zastawa, stoliczek i krzesła... nic dodać, nic ująć :) Zabraliśmy się więc za rozbijanie namiotów, pośpieszną higienę w lodowatym strumieniu i wkrótce zajadanie obiado-kolacji. Następnego dnia pobudka miała być o 6 rano, więc zmęczeni po całym dniu dosyć wcześnie położyliśmy się spać...

Kosmiczna technologia

Sukces





28 sierpień 2015 - DZIEŃ 114.

"Chyba już jestem na to za stara..." - Anka obudziła się zbolała i obolała po nocy w namiocie. Ja wręcz przeciwnie, wyspany i pełen werwy udałem się nad strumień. Poranek, mimo tego, że lodowaty, był fenomenalny dzięki otaczającym nas krajobrazom. Zza chmur wyłoniły się najwyższe zaśnieżone szczyty, na zboczach których majaczyły lodowcowe jęzory. Na moment przebiło się słońce. Cudowne miejsce. Zgodnie z prognozą pogody ten dzień miał być pochmurny i rzeczywiście się na to zapowiadało. Liczyliśmy się z tym, więc otaczającą nas aurę przyjęliśmy z pokorą. Dzisiejszy dzień miał być najbardziej wyczerpujący w ciągu całej wycieczki, w tym przypadku brak słońca mógł być plusem. Długa, mozolna wspinaczka miała zostać zwieńczona zdobyciem przełęczy Punta Union (4750 m n.p.m.), po czym należało z tego szczytu zejść w dół doliny, gdzie mieliśmy spędzić noc. 

Cały dzień upłynął nam na lekkim trekkingu, jedynie ostatni odcinek podejścia do przełęczy był bardziej wymagający - do tego temperatura na tej wysokości i delikatny śnieg osobom niezahartowanym mogły uprzykrzyć zabawę. Dzięki zbudowanej podczas naszych wcześniejszych wyjść w góry formie, prowadziliśmy stawkę i przy wspinaczce bawiliśmy się przednio. Przez cały dzień mogliśmy podziwiać fantastyczne lodowce i efekt ich "pracy" - polodowcową rzeźbę. Idealnie wygładzone granitowe stoki, moreny czołowe, denne i boczne, eratyki. Dla mnie bajka... ;> 



Mieliśmy też szczęście i podczas naszego wyjścia zobaczyliśmy nie lada gratkę.  W pewnym momencie grzmotnęło i na przeciwległym od naszej trasy szczycie urwał się kawał lodu i ten wraz z przysypującą go czapą śniegu gruchnął w dół z niesamowitym echem salwy ciężkiej altylerii... Lawina była mała i niegroźna, ale potęga nawet tak małego zjawiska ukształtowała we mnie niezacieralne wspomnienie...

Ja i kwiatek

Gęba pełna koksu

Pedro jako torreador


Takie tam z granitem














Po lunchu na przełęczy czekało nas zejście do miejsca biwaku. Ale nie tylko my mieliśmy obiad. Psiur Pedro, który towarzyszył nam do końca wyjazdu znalazł na zboczu truchło osła i ochoczo zajadał cuchnącą padlinę. Później musiało okazać się to dla niego upiorne, gdyż ohydne, nasączone wilgocią gazy nie dały mu, ani nam, spokoju do końca następnego dnia...

Piknik pod wiszącą skałą

Padlinożerca
Co do osłów, wcześniej nie wiedziałem, że te legendarnie leniwe zwierzęta są tak silne i pracowite. Żadne, nawet najbardziej strome podejście nie było im straszne, ich kopyta były bardziej przyczepne niż najlepsza podeszwa trekkingowych butów. 

Podczas zejścia nie mogłem wyjść z podziwu dla Pachamamy i oderwać oczu z otaczającej nas scenerii. Analiza cieków wodnych na zboczach sprawiła mi nie lada radochę, obserwując roślinność z łatwością można było stwierdzić, jak doświetlane były stoki i którędy spływały po nich potoki  ;> Po dojściu do obozu zastaliśmy rozbite już  przez seniora Eugenio namioty i spędziliśmy spokojny wieczór na relaksie i rozmowach. Kojąca, ale zarazem alarmująca była informacja, że nie tylko my jesteśmy zgorszeni pazernością, brakiem ogłady i innymi wadami Peru i jego mieszkańców. Wszyscy mieli podobne spostrzeżenia, więc chyba to jest właśnie moment, żeby osoby czerpiące zyski z tego sektora poczytały o rozwoju zrównoważonym...







Niebo płonie, wzywam straż



29 sierpień 2015 - DZIEŃ 115.

Śmietana spała w komplecie ubrań. Tym razem nie zmarzła, do tego jej nadgorliwość okazała się mocno "nad", bo podczas nocy musiała się nawet rozbierać. Całe szczęście, że poprawiłem byle jak rozbity przez Eugeniusza namiot, bo inaczej nocna ulewa i hulający wiatr mogłyby nas zmieść. Namiot był tak porządnie rozbity, że nawet psiurki spały pod ścianami tropika. Obyło się bez ofiar.

Poranek był fan-ta-sty-czny!!! Razem z nami wstało słońce i rozhulało się po stokach szczytów nad naszymi głowami. Oświetlone, zaśnieżone, szpiczaste szczyty na tle błękitnego nieba, to arcydzieło Pachamamy. Winszuję i dziękuję :)

Podczas tego słonecznego dnia wszystko mieliśmy jak na dłoni. Dolinę, szczyty m.in. Artesonraju - znany z loga wytwórni filmowej Paramount Pictures, Alpamayo - okrzyknięty najpiękniejszym szczytem świata, górskie stawy, jednym słowem rewelacja.









Alpamayo
Dolina, którą szliśmy wyglądała na dziwnie martwą. Okazało się, że została zdewastowana przez lawinę wymieszaną z błotem i skałami, która zeszła tutaj kilka lat wcześniej na skutek potężnego trzęsienia ziemi. Ogrom zniszczeń widoczny do dziś wprawiał w osłupienie. 














Solara





Nasz spacer ciągnął się doliną, stale towarzyszyła nam wciąż powiększająca się rzeczka. Przybierała na sile imponująco drążąc swoje koryto. W jej sąsiedztwie i spadającego do niej w ogromnym szumie wodospadu rozbiliśmy biwak. Umęczeni tym upałem natychmiast wskoczyliśmy z Annakondą w jej prąd i ochładzaliśmy promieniujące ukropem ciała. Wszyscy rozsiedli się wygodnie na słońcu, a ja z przewodnikiem wybrałem się na ryby. Naszym celem były pstrągi. Poznałem prymitywne metody wędkarskie tej części świata, nie przypadły mi one jednak do gustu ;) 

Miejsce biwaku





Zanim położyliśmy się spać czekaliśmy na wschód księżyca. Tej nocy miała być pełnia i takiej pełni jeszcze nie widziałem... Kiedy księżyc wyłonił się zza zbocza świecił niczym halogen i rzucał taki cień, że wydawało się, iż rzeczywiście ktoś zapalił lampę. Ciemność otoczenia wyolbrzymiała ten efekt, zrobiliśmy nawet zdjęcia cieni, ale niestety w szale fotograficznych porządków przegrały z zapałem Śmietanki ;>


Mina zwycięzcy - 363 punkty


30 sierpień 2015 - DZIEŃ 116.

Ostatni dzień to kilkugodzinne zejście bez zaskakujących elementów. Po dojściu do wioski wskoczyliśmy w przygotowanego busika i pojechaliśmy z powrotem do Huaraz. W czasie powrotu pierwszy raz do tej pory leciały amerykańskie kawałki z lat 80-tych. 






Wracając minęliśmy Yungay - z pozoru niczym niewyróżniającą się wioskę. Tragicznie zaskakująca jest za to jej przypominająca Pompeje historia. Otóż wioska ta została niefortunnie zlokalizowana u podnóża Huascarana - najwyższego szczytu Peru. W przeszłości podczas trzęsień ziemi lawiny błotne czy kamienie spadały z jego stoków i niszczyły wioskę, nie były to jednak zniszczenia na tyle poważne żeby kogoś zaniepokoić. Sytuacja zmieniła się w maju  1970 roku, kiedy to potężne trzęsienie ziemi - 7,7 stopni w skali Richtera - spowodowało oderwanie się fragmentu góry i gigantyczna kamienna lawina pogrążyła miasto na wieki. Ostatecznie niemal wszyscy mieszkańcy zostali zaskoczeni w swoich domach i jeśli się ocknęli, było to pod 12-sto metrową warstwą skał. Tego strasznego dnia zginęło ok. 18 tys. ludzi... Wioska została przeniesiona o 1,5 km dalej, w miejscu tragedii postawiono pomnik. Minuta ciszy...




Dojechaliśmy do Huaraz, tam kupiliśmy bilety na nocny autobus do Trujillo i przeczekaliśmy kilka godzin na dziedzińcu naszego poprzedniego hotelu. Cały wyjazd był dla mnie jednym z fajniejszych przeżyć podczas wyprawy. Polecam.

Raf

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz