czwartek, 10 września 2015

Machu Picchu


10 sierpień 2015 - DZIEŃ 96.

Aguas Calientes - miasteczko wypadowe do Machu Picchu - oddalone jest o 112 km od Cusco i można tam dotrzeć jedynie koleją albo pieszo. Wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że ruiny położone są na terenie pazernego Peru i taka przejażdżka pociągiem w obie strony kosztuje "jedyne" 130 USD (500 zł). Owszem, trasa jest malownicza, w suficie pociągu znajdują się okna, żeby spotęgować wrażenia, podają kawkę i pyszne ciasteczko, ale za tą cenę - to skandal. Aha! Cena ta obowiązuje oczywiście turystów zagranicznych. Peruwiańczycy za ten sam przejazd płacą skromne 20 soli (24 zł). To nie żart. 

Druga opcja, to najpopularniejsza trasa piesza w Ameryce Południowej - Inca Trail - która wiedzie starym inkaskim traktem. Trasę pokonuje się w 4 dni, w cenie wliczone jest praktycznie wszystko - posiłki, namioty, śpiwory, kucharz, tragarz i wstęp do Machu Picchu. Dzienny limit wejść na szlak, to 500 osób, w związku z czym rezerwację w szczycie sezonu należy zrobić z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Cena takiej przyjemności - średnio 600 USD (2300 zł). Bez komentarza. Oprócz Szlaku Inków dostępne są jeszcze inne szlaki, ale cena najczęściej nie spada poniżej 200 USD (760 zł).

Już w Arequipie zaczęliśmy się zastanawiać, czy jest jakiś inny, bardziej ekonomiczny sposób, żeby dotrzeć do Aguas Calientes. Zaczęłam szukać w internecie, w końcu Polak potrafi, więc na pewno znalazł się już taki, który tę trasę przemierzył po kosztach. I udało się. Natrafiłam na blogi sprzed kilku lat, w których ludzie opisują nie do końca legalną trasę po torach kolejowych. Z trzema przesiadkami w różnych wioskach, dociera się w końcu do Hydroelektrowni, skąd już tylko 8 km pieszo wzdłuż torów, którymi jedzie osławiony pociąg. To jest to - pomyśleliśmy - kombinatorstwo nie zna granic :) Po czym po przyjeździe do Cusco okazało się, że każde biuro turystyczne oferuje bezpośredni przejazd busem do tejże Hydroelektrowni w granicach 70-90 soli (80-100 zł) w obie strony i jest to jak najbardziej legalne ;) Jak się możecie domyślić, ta opcja najbardziej nam przypadła do gustu.


Wstajemy o 6:30, jemy hostelowe śniadanie (nigdy nie sądziłam, że truskawkowy dżem może się znudzić - ba, że można mieć do niego awersję! Każde hostelowe śniadanie składa się z bułek z najtańszym dżemem truskawkowym... i tak od 3 miesięcy...), zostawiamy duże plecaki w depozycie i wyskakujemy  na rześki poranek, gdzie czeka już na nas przewoźnik, który de facto przybył po nas przed czasem, co w Ameryce Południowej prawie się nie zdarza. Za rogiem wskakujemy w busa, ale zanim skompletują wszystkich pasażerów krążąc po centrum, mija godzina. Ostatecznie i nas przesadzają do innego pojazdu gdzieś na stacji benzynowej pod miastem i po wszystkich tych roszadach, ruszamy w drogę. 

Podróż do Hydroelektrowni zajmuje 7 h, podczas których mamy półgodzinną przerwę na drugie śniadanie. Jakaż była moja radość, kiedy w sklepie w sprzedaży była moja ulubiona Milka o smaku jogurtu truskawkowego, o której do tej pory, podczas naszej podróży, tylko marzyłam. Cena 10 soli (12 zł) nie była w stanie mnie odstraszyć pomimo dezaprobaty Rafała. Na tym kontynencie czekolada to produkt chyba wyższej klasy i albo sprzedają mega drogie czekolady importowane albo mają jakieś swoje produkty czekoladopodobne. Ta drobna-wielka przyjemność wprawiła mnie w zachwyt na cały dzień :)




Wracając jednak do trasy. Droga biegła początkowo przez Świętą Dolinę Inków aż do Ollantaytambo, toteż widoki na głębokie urwiska z osadami w dnie doliny były naprawdę fantastyczne. Później kierowca odbił w górską drogę pełną serpentyn, wznoszącą się miejscami na ponad 4000 m n.p.m., by ostatni etap podróży odbyć po szutrowej drodze zawieszonej nad urwiskiem. O ile początkowo z okiem busa podziwialiśmy potężne góry z majestatycznymi lodowcami, tak później klimat zmienił się diametralnie, pojawiły się bananowce i drzewa awokado, nagle zrobiło się tropikalnie.



O 14:30 docieramy do Hydroelektrowni, rejestrujemy naszą obecność we wiacie stojącej po środku niczego i ruszamy. Po chwili docieramy do torów, na których akurat stoi "słynny" pociąg, wzdłuż trakcji stoją chylące się budki oferujące lunch, kucharze i tragarze z Inca Trail pakują nieopodal namioty i garnki. W oddali majaczy drogowskaz do Aguas Calientes, tak że rozpoczynamy naszą 8-kilometrową wędrówkę wzdłuż torów. Idzie się przyjemnie, ścieżka jest malownicza, a do tego roślinność chroni przed upalnym słońcem. Po drodze mijamy się z osobami powracającymi już z Machu, przed nami i za nami też idzie kilka osób. Raz po raz z torów przepędzają nas przejeżdżające pociągi, które donośnie informują trąbieniem o swojej obecności. Po 2,5 h docieramy do miasta.








Tony śmieci czekające na wywóz


Aguas Calientes (inaczej też Machu Picchu Pueblo) to miejscowość praktycznie tylko i wyłącznie bazująca na turystach. Położona jest na wysokości 2040 m n.p.m. w otoczeniu pokrytych roślinnością gór, z rzeką przepływającą przez jej środek. Hotele, restauracje, punkty usługowe, bankomaty - wszystko, co turyście do szczęścia potrzebne. Dociera tu tylko kolej, toteż ceny wszystkiego są odpowiednio zawyżone. Mając już wprawę w szacowaniu kosztów w takich miejscach, jesteśmy w pełni zaopatrzeni w produkty zakupione wczoraj w Cusco. Raf idzie poszukać jakiegoś hostelu, ja tymczasem zostaję z rzeczami i przyglądam się rozładunkowi pociągu. Wraca po dłuższej chwili - udało mu się znaleźć przytulny pokój z internetem i kablówką za uczciwe 50 soli (60 zł) za dwie osoby .

Wieczór spędzamy na wylegiwaniu się w łóżku przed telewizorem - a co! 



11 sierpień 2015 - DZIEŃ 97.

Budzik dzwoni o 4:00, za oknem kompletna ciemność. Zbieramy plecaki, zakładamy czołówki i wyskakujemy w noc. Bramy Machu Picchu otwierają się o 6 rano, pokonanie kilkuset kamiennych schodów prowadzących pod ową bramę zajmie około godziny, więc 4:30 to optymalna pora, żeby wyruszyć z hostelu, jeśli chce się mieć szansę na zrobienie zdjęć najsłynniejszego ujęcia na ruiny nim będą one oblepione zwiedzającymi. 

Wychodzimy, a tu delikatnie mży - nie za wspaniale. Miasteczko też już budzi się do życia, część sklepów pootwierana, grupki turystów wychodzą zza rogów i ciągną w jedną stronę. Część z nich staje w kolejkach do czekających już autobusów (9 USD za wjazd pod bramę). Po 20 minutach marszu dochodzimy do kolejki - kontrola biletów. Pół godziny czekania i o 5:20 rozpoczynamy wchodzenie. Masa jak to masa, wszyscy się nagle rzucają na schody i pędzą w górę. Schody wąskie, ich wysokość bardzo zmienna, więc po kilku minutach wszyscy już sapią niemiłosiernie. Do tego dochodzi chyba 100-procentowa wilgotność powietrza i po chwili wszyscy przystają żeby zrzucić z siebie nieco warstw. Ciężko się idzie, ale z naszą kondycją zaczynamy po woli wszystkich wyprzedzać. Po 45 minutach, cali mokrzy, dochodzimy pod bramę. Na zegarku 6:05, ale co z tego, skoro przed nami kolejka na 200 osób. A do tego rozpadało się na dobre. Ostatni deszcz był w Santa Cruz - 2 miesiące temu - i teraz, kiedy docieramy do najsłynniejszych ruin świata, pada? Analizujemy sytuację i dochodzimy z Rafem do wniosku, że to Pachamama mści się za to nasze psioczenie na Peru. No nic, przyjmujemy to na klatę i wskakujemy w dawno nieużywane foliaki. Jesteśmy dobrej myśli, bo po pierwsze jest pora sucha, a po drugie rano Machu Picchu często jest zasnute chmurami i dopiero koło południa się przejaśnia. 





Około 7:00 dopiero przechodzimy przez bramki. Deszcz się tak rozpadał, że turyści stłoczyli się pod niewielką wiatą i nie chcą ruszyć dalej. Jakoś teraz nikomu się nie spieszy, żeby pogonić na najsłynniejszy punkt widokowy. Normalne na Machu Picchu nie można wnosić pożywienia, ale w tym chaosie nikt tego nie sprawdzał, więc posilamy się snakami i zastanawiamy, co robić. Poprzedniego wieczoru zainstalowałam sobie na telefonie audio-przewodnik po ruinach, więc włączamy go, żeby posłuchać wstępu. Zonk - brak połączenia z internetem. Ściągnęłam wersję on-line. No co za pech! Przewodnicy stoją przed bramkami, więc żeby skorzystać z ich usług, należy wyjść poza nie, a następnie ponownie ustawić się w kolejce. Bez przewodnika natomiast ruiny to tylko zbiorowisko kamieni. Jeszcze nie zobaczyliśmy Machu, a już nam się odechciało tam iść. 

W końcu podejmujemy decyzję - idziemy najpierw na górę Machu Picchu, którą mamy w bilecie, bo wejście jest tylko do 11:00, a później będziemy myśleć co dalej. Wychodzimy spod wiaty i w deszczu rozpoczynamy trasę. Początkowo widzimy tylko pokryte chmurami góry, ruiny jeszcze są schowane. Zmierzamy w kierunku punktu widokowego, na który docieramy po kilku minutach i naszym oczom ukazuje się Miasto Inków... Mimo deszczu, chmur, turystów w foliakach i braku audio-przewodnika - z moich ust wydobywa się tylko "wow...". Muszę przyznać, że obawiałam się nieco, czy to miejsce faktycznie jest "wow" i czy nie jest przereklamowane i czy jak je zobaczę, to nie będę zawiedziona, ale nie - to miejsce naprawdę jest fantastyczne! Mgła, która spowiła okoliczne góry, dodała do tego jeszcze nutki mistycyzmu.




Kilka podstawowych informacji o samym miejscu. Położone na wysokości 2400 m n.p.m., na przełęczy pomiędzy górami Huayna Picchu i Machu Picchu, jest to najlepiej zachowane miasto Inków. Zostało zbudowane w II połowie XV wieku podczas panowania jednego z najwybitniejszych władców inkaskich i pełniło wówczas funkcję centrum ceremonialnego, a także gospodarczego i obronnego. Oficjalnego odkrycia dokonał w 1911 roku amerykański uczony Hiram Bingham, który wraz z lokalnym przewodnikiem trafił na ruiny podczas poszukiwania zaginionego miasta Vilcabamba. Jednak uważa się, że około 50 lat wcześniej Niemiec Augusto Berns rabunkowo eksplorował te tereny, sprzedając znalezione tam cenne eksponaty w okolicznych wioskach. Naukowcy oczywiście wzbraniają się przed nadaniem Bernsowi miana odkrywcy, gdyż były to działania nielegalne. 




Same ruiny przybliżę jeszcze w dalszej części, póki co idziemy na najwyższą górę w okolicy - Machu Picchu - 3061 m n.p.m. Przy wejściu na szlak rejestrujemy się w książce turystycznej po czym rozpoczynamy wspinanie po kamiennych schodach. Deszcz już trochę osłabł jednak gęsta mgła nadal spowijała całą okolicę. Podejście strome, kamienie śliskie, wilgotność powietrza bardzo wysoka. Nie będę ściemniała, przyjemności w tym wspinaniu nie było, bo z wszystkich punktów widokowych mijanych po drodze, rozpościerał się fantastyczny widok na... chmury. Po 1,5 h  docieramy na szczyt, gdzie wraz z innymi kilkoma osobami posilamy się śniadaniem. Na górze jest przeraźliwie zimno, wszyscy przemoczeni są od deszczu i potu, podskakują, żeby się rozgrzać, cykają pamiątkowe zdjęcia i schodzą na dół. My robimy dokładnie to samo. 






Deszcz ustaje, w połowie szlaku siadamy na jednym z punktów widokowych, robi się znacznie cieplej, chmury jakby zaczynają się rozrzedzać. Meteorolog Kuźmicki daje cień nadziei na rozpogodzenie. Faktycznie, po kilku chwilach chmury rozchodzą się  i naszym oczom ukazuje się Machu Picchu, a przez kilka minut nawet, górująca nad nim święta góra Wayna Picchu. Przeszczęśliwi rozkoszujemy się tą niesamowitą panoramą, robimy na prędce zdjęcia nim chmury z powrotem zasłonią widok. Niektórzy nie mają tyle szczęścia i gdy dochodzą na mirador, Machu znów jest niewidoczne. Pachamamo - dziękujemy!










Schodzimy do bramek wejściowych, jest godzina 12:00. Znów zaczyna siąpić, deszcz przegonił tłumy i kolejek teraz brak. Wychodzimy poza bramki, by poszukać przewodnika. 30-40 soli na osobę w grupie kilkuosobowej, to wysoka cena. I znowu jesteśmy rozdarci, co robić. Zagadujemy do jeszcze jednego przewodnika, który właśnie zbiera grupę po hiszpańsku. Chwilę negocjujemy, wskazujemy na okropną pogodę i przewodnik godzi się na 10 soli (12 zł) na głowę. Za 2-godzinne oprowadzanie - uczciwa cena :) W grupie oprócz nas jest jeszcze czworo młodych Peruwiańczyków. Zwiedzanie czas zacząć.

Miasto składa się z dwóch części. W Górnej znajdują się: Świątynia Słońca, Grobowiec Królewski, Pałac Królewski oraz Intihuatana, największa inkaska świętość. W Dolnej mieszczą się domy mieszkalne oraz warsztaty produkcyjne. Na stromych zboczach otaczających miasto znajdują się tarasy uprawne o szerokości 2-4 metrów.

Tablica upamiętniająca odkrycie Machu Picchu przez Hirama Binghama




Świątynia Słońca - jedyna owalna budowla na terenie ruin, uważana za najdoskonalszą pod względem konstrukcyjnym. Inkowie byli mistrzami łączenia naturalnego podłoża skalnego z obrobionymi blokami skalnymi, jak widać na poniższej fotografii. Świątynia była miejscem składania ofiar oraz obserwatorium astronomicznym. Jedno z okien wychodzi dokładnie na punkt wschodu słońca podczas przesilenia letniego i zimowego. 







Warsztat - z tych wielkich głazów Inkowie tworzyli perfekcyjne bloki skalne


Święty Plac - ceremonialne miejsce Machu Picchu, tutaj znajdują się budowle sakralne - Dom Najwyższego Kapłana, Główna Świątynia i Świątynia Trzech Okien. Na poniższym zdjęciu, jedna ze ścian została uszkodzona przez trzęsienie ziemi.




Intihuatana - zegar słoneczny wyciosany z jednego bloku skalnego, dzięki któremu Inkowie mogli dokładnie ustalać daty przesileń. 21 marca i 21 września w południe promienie słoneczne idealnie z góry oświetlają kamień, toteż nie rzuca on żadnego cienia, a to dzięki temu, że jest on lekko pochylony na północ - Inkowie w ten sposób skorygowali odchylenie położenia kompleksu od równika. 



Święta Skała - niektórzy uważają, że ma magiczne właściwości, jej kontury mają taki sam kształt jak znajdująca się w tle góra.



Wodne Lustra - tutaj Inkowie obserwowali przesuwające się po lustrze wody odbite gwiazdozbiory




Świątynia Kondora - płaski kamień stanowi tułów kondora, który dla Inków  był jednym z najważniejszych bóstw. Dwa kamienne głazy w tle, to jego skrzydła.


Machu Picchu jednak to nie tylko kamienne budowle. W skład miasta wchodziły również ogrody, tarasy, kanały wodne, źródła, łaźnie. Na polach tarasowych uprawiano kukurydzę, ziemniaki i warzywa. Inkowie byli mistrzami w inżynierii rolnej. Na spód tarasu sypano kamienie stanowiące drenaż, a następnie warstwę piasku, którą przykrywano ziemią uprawną.



No i tak w wielkim skrócie wyglądają najbardziej imponujące ruiny, jakie widziałam. Poza fantastycznym położeniem w otoczeniu gór, chyba największe wrażenie robi ich doskonały stan i kunszt z jakim zostały zbudowane niektóre budowle. Całe szczęście, że nie dotarli tutaj konkwistadorzy, bo w swoim szale burzenia wszystkiego, co pogańskie, nie mielibyśmy szansy podziwiania obecnego Machu Picchu.









Po 2-godzinnym zwiedzaniu rozdzielamy się z przewodnikiem i sami przechadzamy się jeszcze po tarasach. W końcu o 15:30 wracamy do Aguas Calientes. Mimo słoty i braku słońca jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani tym, co zobaczyliśmy. Schodząc, kolana w końcu dały o sobie znać - w całym mieście jest ponoć około trzech tysięcy wykutych w skale schodów...





Wieczorem znowu pada, więc nie wychodzimy z łóżek. Na YouTubie oglądamy jeszcze dokument o ruinach - czyli przeżyjmy to jeszcze raz. O 20:00 chrapiemy zmęczeni całym dniem.


12 sierpień 2015 - DZIEŃ 98.

Wyspani po 12 godzinach snu wstajemy, pakujemy się i ruszamy w drogę powrotną do Hydroelektrowni. Pogoda od rana... słoneczna. Rafał ma większy problem z kolanem, więc wyruszamy wcześniej, żeby na spokojnie przejść trasę. Od początku dołącza do nas suczka Hania, która towarzyszy nam przez 3/4 drogi (niestety idący w przeciwną stronę samiec zabrał nam ją...). Na jednej z gór majaczy nam kolorowa flaga - czyżby to ta sama flaga, co na górze Machu Picchu? Wytężamy wzrok i faktycznie, naszym oczom ukazują się fragmenty ruin Machu Picchu :)




Na parking docieramy przed czasem, więc jemy jeszcze lunch i czekamy na busa, który ma nas odebrać. W końcu o 15:00 ruszamy w drogę powrotną. Wieczorem, kiedy przeprawiamy się przez czterotysięczne przełęcze - pada śnieg. O  22:00 docieramy do Cusco. 


13 sierpień 2015 - DZIEŃ 99.

Dzisiaj relaks. Idziemy do fryzjera odświeżyć image ;) Raf strzyże się, ja podcinam końcówki. 

Raf kupuje też głośniczek, o którym gadał już od 2 miesięcy. Teraz w końcu jego 15 GB muzyki może nam towarzyszyć gdziekolwiek się nie ruszymy :)


Oprócz tego, w planie mamy jeszcze odwiedzenie galerii najsłynniejszego fotografa Peru - Martina Chambi. Kiedy przychodzimy do galerii, ceny kształtują się następująco:

1 sol - mieszkańcy Cusco
5 soli - mieszkańcy Peru
10 soli - turyści zagraniczni

Podchodzę do pana w kasie i proszę o 2 bilety dla Peruwiańczyków. Patrzy na nas z zaciekawieniem i pyta skąd jesteśmy. - Z Polski - opowiadam. Na to pan, ku naszym totalnym zdziwieniu - W prządku, tylko nikomu nie mówcie :P Trochę nie mogliśmy się od niego odpędzić, bo był bardzo ciekawy świata, pytał nas o wszystko i sam snuł mega długie opowieści... ale cierpliwie słuchaliśmy. Byliśmy mu to winni ;)

Co do samych fotografii Martina Chambi, bardzo mi się podobają. Żył w latach 1891-1973, fotografował pejzaże okolic oraz robił portrety ich mieszkańców, w perfekcyjny sposób wykorzystując naturalne światło. Imponujące ujęcia.




Wracamy do hostelu, bierzemy plecaki i lecimy na dworzec. O 18:00 mamy autobus do naszej kolejnej destynacji - Ica. Przed nami 15 h podróży...

Pozdrawiam,

Anka Inka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz