wtorek, 29 września 2015

Śladami Jonasza i Moby Dick'a


08 wrzesień 2015 - DZIEŃ 125.

Dziurawa ściana naszego apartamentu sąsiaduje z placem zabaw pobliskiej szkoły, efekt - pobudka przez rozwrzeszczane dzieciaki i zapaszek palonych przez nie skrętów - w Ekwadorze z powodu narkotykowych wojen nastąpiła depenalizacja posiadania substancji psychoaktywnych i w związku z tym legalnie można przy sobie nosić 10 g marihuany, 1 g kokainy i 0,1 g heroiny. Co ty na to Ewo Kopacz? Przecież lepiej wsadzać studentów na 3 lata do więzienia za jakąkolwiek ilość.

Przechadzamy się po pochmurnej Montanicie, chwilkę kontemplujemy wietrzne morze i decydujemy przenieść się do pobliskiego Puerto Lopez - tam można wybrać się do Parku Narodowego Isla de la Plata, gdzie obecnie jest sezon na spotkania oko w oko z wielorybem - humbakiem. Obserwując z promenady morze, mieliśmy właśnie wrażenie, że jakieś morskie stwory wynurzają się z wody, ale byliśmy za daleko, żeby jednoznacznie stwierdzić co to mogło być.







Ulica mini barów

Poziom gringosów poziomem knajp... nic dodać nic ująć... smutne


Wygląda na okonia - uliczni sprzedawcy

Morska świeżyna

Puerto Lopez również było zachmurzone, szybko zostaliśmy złapani przez naganiacza i po przedstawieniu mu naszych żądań, zaprowadził nas do niskobudżetowego przybytku. Pokój z łazienką za 6 dolarów za głowę to mimo niskiego standardu uczciwa cena. Do tego kuchnia i niezła przestrzeń wspólna, gdzie z hamaka oglądałem sobie walki UFC, które na okrągło leciały w naszym telewizorze ;>

Nasz naganiacz był nieugięty i nie chciał zejść z ceną wycieczki poniżej 35 dolarów za głowę (oglądanie wielorybów i spacer po Parku Narodowym Isla de la Plata - kolejne mini Galapagos). Podziękowaliśmy. Po przechadzce po biurach podróży udało nam się wytargować 30 dolarów, w jednym z biur - za 35$ - facet nawet nas przekonywał tym, że ma lepsze od pozostałych kanapki i coca-colę... południowoamerykański marketing na najwyższym poziomie ;>


Z planem na następny dzień spacerowaliśmy chwilę po zakurzonej i pachnącej morzem mekce hipisów i w końcu zasiedliśmy w jakiejś poleconej knajpce na obiedzie. W mieście, gdzie ryby i owoce morza są tańsze niż mięso ludzie wyglądali na zbyt dobrze odżywionych. Byli za to zadziwiająco mili (porównując to z naszym pobytem w Peru) i mimo prób nagonienia czy namówienia nas na coś, wszystko odbywało się w super miłej atmosferze.






09 wrzesień 2015 - DZIEŃ 126.

Punktualnie pojawiliśmy się w wyznaczonym miejscu. Jakież było nasze zdziwienie i ubaw, kiedy zobaczyliśmy wchodzącego do biura bezczelnego grubaska, który szkalując konkurencję chciał nas namówić na wycieczkę z lepszą colą ;> Z jego strony ekstremalnie trudne musiało być ukrycie irytacji, ale starał się trzymać poziom. Myśleliśmy, że może będzie naszym przewodnikiem, ale ostatecznie był w równoległej grupie. Śmieszkowaliśmy, że zamienił się z kumplem, żeby tylko z nami nie jechać... ;)

Podczas wolnej chwili obserwowaliśmy targ rybny na plaży i spektakl tamże się rozgrywający. Wiatr niosący słony zapach morza i unoszący w powietrzu tysiąc ptaków. Nurkujące pelikany, pseudo-perkozy, kaczki i inne UFO (niezidentyfikowane obiekty latające). Miało to to chrapkę na łatwą strawę i zdawało się żyć w pokrętnej symbiozie z karmiącymi je rybakami. Darmowy teatr, dla takich chwil, obserwacji codziennego życia, warto podróżować.

Obserwowałem naszego chciwego, bezprecedensowego grubaska i czekałem, aż wsiądzie do lepszej motorówki, wyjmie lepszą colę, lepsze kanapki i przywita się z najlepszą załogą. Musiał wyczuć mój wzrok z prześmiewczym uśmieszkiem, bo uciekał wzrokiem szybciej niż świnka morska przed widelcem ;>




W każdym razie i my wskoczyliśmy na łódkę i wśród fal pognaliśmy w stronę póki co niewidocznej, oddalonej o 40 km wysypy. Po pewnym czasie nieznośnego rejsu zobaczyliśmy w oddali dwie inne motorówki i dziwne pluski... SĄ! Nagle pod taflą morza przesuną się cień, prysnęła fontanna wody i wyskoczył z niej szaro-biały olbrzym. W powietrzu wykonał piruet i  wpadł do wody z dźwiękiem skoku na deskę. Wspaniałe było przez pół godziny oglądać te gigantyczne stworzenia (16 metrów długości ciała, kilkumetrowe płętwy). Zdawały się nie zwracać uwagi na mniejsze od siebie 15-osobowe łódki i rozkosznie baraszkowały. Trochę się obawiałem czy nie skończymy jak Jonasz, ale ostatecznie okazały się spokojnymi bestiami. Wieloryby migrują w te strony z Arktyki celem odbycia godów po czym wracają do swoich zimnych krajów. Takie tam wakacyjne rozpładnianie ;>

Łowienie ryb na najwyższym poziomie

No elo







Wyspa de la Plata to siedlisko ptactwa i często przystanek podczas ich podróży na Galapagos. Porośnięta krzakami i niskimi drzewami wysepka, to fantastyczne miejsce na krótką wycieczkę. Kilka dni wcześniej, kiedy zastanawialiśmy się jeszcze nad wyjazdem na Galapagos, oglądaliśmy film dokumentalny zrobiony przez BBC o tych wyspach właśnie. Ostatecznie, ze względu na gigantyczne koszty daliśmy sobie spokój. To, co nam pozostało, to nasza Isla de la Plata - małe Galapagos dla biedaków.




Na wyspie wybraliśmy się na spacer i oglądaliśmy z bliska znane nam już z dokumentalnego filmu ptaki - fregaty (czerwone wola) i blue footed boobies (dosł. niebieskonożne klauny). Fantastyczne stworzenia. Dzięki zrównoważonej turystyce w parku (przewodnicy pilnują, żeby do ptaków się zbytnio nie zbliżać, zamykają szlaki podczas ich migracji) zwierzęta nie obawiają się człowieka i z bliska można je podziwiać. Świetna lekcja przyrody. Do tego wejście do parku narodowego jest darmowe! Peruwiańczycy, uczcie się od sąsiada!

















Na samym końcu dostaliśmy smaczne kanapki, zimną colę i orzeźwiające owoce. Poobserwowaliśmy też żółwie morskie, które mają tutaj swoje siedlisko i chwilkę posnurkowaliśmy w rozczarowującej rafie koralowej.

Podczas powrotu Anna niefortunnie usiadła, co skończyło się totalnym przemoczeniem. Zawsze myślałem, że na wodzie czuję się jak ryba w wodzie, ale przy tym wietrze, falach i generalnie niesprzyjającej aurze warunki dały mi się we znaki i marzyłem, żeby godzinny powrót minął jak najszybciej. 

Podsumowując, za 30 USD spędziliśmy fantastyczny dzień i jeśli ktoś będzie w tych okolicach, polecałbym wpisać ten punkt do programu wycieczki. Znak jakości psiurokota!






10 wrzesień 2015 - DZIEŃ 127.

Czas pożegnań. Smutek. Nostalgia. Żegnaj Moby Dicku...

Na dworcu Anna zapoznała się z trzema siostrami, z których jedna mimo 9 lat zachowywała się dziwnie wyzywająco i od razu nasunęło się nam skojarzenie z Lolitą Nabukova... te latynoskie kobiety, od małego uczone sztuki uwodzenia ;> Dziewczynkom i im rodzicom daliśmy kartkę z Krakowa i razem  z nimi wskoczyliśmy do jadącego do Baños autobusu - przed nami 10 h podróży.



Lolita z prawej ;)

Południowoamerykański chaos ma wiele dobrych stron. Jedną z nich jest to, że jadąc gdziekolwiek autobusem nie trzeba ze sobą niczego zabierać. Sprzedawcy sami pojawiają się znikąd i proponują sprzedaż najbardziej nawet nieprzydatnych w autobusie rzeczy np. świętych obrazków, pen drive'ów, skarpet, zabawek, pirackich płyt z filmami, muzyką i innych. My prawie zawsze korzystamy z oferty artykułów spożywczych. Tym razem były to nadziewane kawałkami ryby bananowe kulki, kokosowe mleczko, orzeszki w karmelu, bananowe ciasto,worek pomidorów, papryk i cebuli (za 1$ aż żal było nie kupić, potem zrobiliśmy z tego pyszny sos do makaronu). Oprócz tego na dworcu zaopatrzyłem się w standardowy lokalny obiad (ze względu na warunki zrezygnowałem z zupy). Dostałem nawet kompot przelany do reklamówki. Rewelacja. Kiedy wróciłem do autobusu z tymi lokalnymi smakołykami (flaczki w niezidentyfikowanym sosie z ryżem, smażonymi bananami, surówką i kompotem z marakui - 2 USD) naszej autobusowej sąsiadce tak zaczęła się toczyć ślina, że z trudem opanowała się od wybiegnięcia z odjeżdżającego autobusu celem zakupienia strawy. Kiedy lokalsi zazdroszczą ci kupionego w budce na dworcu tradycyjnego jedzenia, wiedz że robisz to dobrze :>

Zaśmiećmy swój kraj

Bananowy racuch rybny

Autobusowy obiad ;>







Pozdro,

Rafa Dick

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz