poniedziałek, 14 września 2015

Galapagos dla ubogich


17 sierpień 2015 - DZIEŃ 103.

Check-out w hostelu do 13:00, więc na spokojnie jemy śniadanie, pakujemy rzeczy i wskakujemy do moto-taxi. Jedziemy na dworzec w Ica, a stamtąd 1,5 h drogi do Pisco. Na przeciwko dworca posilamy się w knajpce Chifa - czyli chińskie jedzenie z wpływami południowoamerykańskimi. Smaczne. Na deser raczymy się pysznymi kawałkami kokosów w karmelu oraz prażonymi orzeszkami ziemnymi, także w karmelu, które można dostać na rogu każdej ulicy.

Kokos w karmelu

Podróż do Pisco zajmuje 1,5 h. Miasto to w roku 2007 zostało w 80% zniszczone przez trzęsienie ziemi o  sile 8 stopni w skali Richtera. Oczywiście od tego czasu zostało już odbudowane, ale widoczna jest wszechobecna prowizorka, a poza tym miasto ma dość szemraną opinię. Myśleliśmy, że skoro narodowy alkohol pisco wziął nazwę właśnie od tego miasta, to będziemy mieli możliwość przyjrzeć się sposobom wytwarzana trunku i jego degustowania. Ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że rejon upraw winorośli i winnice znajdują się w Ica, z której właśnie przyjechaliśmy... No nic, na pisco zawsze można iść do baru.

Bierzemy plecaki na plecy i idziemy kilka przecznic do wskazanego nam postoju samochodów (tzw. combi) jadących do Paracas - miasteczka wypadowego na Wyspy Ballestas, które noszą też miano Galapagos dla ubogich. Pół godziny jedziemy po szutrowej drodze wzdłuż oceanu (nowa droga w budowie), mijając po drodze fabryki mączki rybnej i rafinerie ropy. Krajobraz nie za ciekawy. Przejeżdżamy obok tablicy "Bienvenidos a Paracas" (Witamy w Paracas) i nagle obraz z suchego i nieprzyjemnego, zmienia się w wyasfaltowaną drogę, zieleń, palmy, domki, hotele. Turystyczna prowizorka musi być. Gdy po chwili poszukiwania hostelu zakwaterowujemy się w pokoju, widok z okien wychodzących na drugą stronę miasteczka odstrasza - pustynia, kurz, chylące się domki i wszechobecne śmieci. Najważniejsze, że od ulicy zachowane są pozory.

Idziemy na spacer na plażę. W okolicznych knajpkach, kobiety jedna przez drugą naganiają nas na obiad. Decydujemy się na spróbowaniu po raz pierwszy słynnego na wybrzeżu ceviche, czyli kawałków surowej ryby, zamarynowanych w soku z limonek, podawane z cebulą i kolendrą, czasem też z prażoną kukurydzą - tuż przy porcie - świeżyna. Pyszne! Na drugie ryż z owocami morza - także niczego sobie. 

Ceviche

Do portu wpłynęła właśnie łódź wracająca z połowu, turyści sączą drinki w restauracjach, słońce chyli się ku zachodowi, spacerujemy wzdłuż plaży. Zachodzimy do baru na happy hour - dwa pisco sour w cenie jednego. Nie kończy się na tych dwóch, peruwiańskie drinki dobrze wchodzą. Nasz kelner okazuje się wszechstronnym pracownikiem turystycznym i oprócz kelnerowania, jest przewodnikiem i naganiaczem wycieczkowym. Negocjujemy z nim cenę wycieczki na Wyspy Ballestas i do Rezerwatu Przyrody (60 PEN za obie) i ostatecznie dobijamy interesu. Jutro o 8:00 wypływamy.







Pisco sour - tradycyjny peruwiański drink


18 sierpień 2015 - DZIEŃ 104.

Pobudka o 7:00, jemy hostelowe śniadanie i o 7:45 nasz wczorajszy kelner czeka na nas pod hostelem. Prowadzi nas do portu, gdzie po skompletowaniu wszystkich pasażerów, wypływamy łódką w kierunku wysp.



Po drodze zatrzymujemy się w miejscu, gdzie na zboczu nadmorskiego klifu znajduje się ogromny geoglif w kształcie świecznika o nazwie El Candelabro (kandelabr). Wyżłobiony został w kamienistym podłożu na głębokość 3 metrów, ma około 180 metrów wysokości. Autorstwo świecznika przypisuje się kulturze Paracas istniejącej 200 lat przed Chrystusem, ale tak naprawdę naukowcy do tej pory nie wiedzą kto go wykonał i co dokładnie przedstawia. Po jakichś 40 minutach dopływamy do wysp. 



Wyspy Ballestas to dom dla albatrosów, pelikanów, kormoranów, głuptaków,pingwinów Humboldta, lwów morskich i innych mniejszych zwierząt. Człowiek nie ma na wyspy wstępu, zresztą są one naprawdę niewielkie, pokryte wszędzie ptactwem i ich odchodami - czyli cennym guano. Peru jest jednym z największych na świecie eksporterów guano. Jego grube pokłady eksploatowane są jako nawóz naturalny używany coraz powszechniej w rolnictwie ekologicznym. 





Wyspy robią wrażenie, bo przepływa się tuż obok wygrzewających się na kamieniach ogromnych lwów morskich, można zaobserwować naprawdę piękne gatunki ptaków nigdzie indziej nie występujących i najważniejsze, można zaobserwować kolonie pingwinów, które po raz pierwszy widzieliśmy na żywo, w ich naturalnym środowisku. 









Skały pokryte białym guano
Wyspa pokryta setkami czarnych kormoranów





Po godzinie wróciliśmy z powrotem do portu, poszliśmy coś przekąsić, po czym o 11:30 udaliśmy się do biura turystycznego, skąd mieliśmy wyruszyć na drugą wycieczkę po Rezerwacie Przyrody. W biurze Rafał ogląda filmiki na YouTubie z pracownikami, organizatorki wycieczek nagrywają z nami  krótki wywiad na zaliczenie kursu angielskiego. Poziom "Hello, what's your name", a i to był dla nich nie lada wyzwaniem, gdyż pytania czytały z zawieszonej na ścianie tablicy, na której wszystko było zapisane fonetycznie ;) 

Po pół godzinie, zaczęliśmy się dopytywać, co z wycieczką. Nagle poruszenie, kilka telefonów i okazało się, że zapomnieli o nas, autobus już pojechał :P Jednak nic straconego, bo grupa właśnie zaczęła zwiedzać muzeum znajdujące się przy bramie wejściowej do rezerwatu, więc jeden z pracowników zawiezie nas tam samochodem. Po 15 minutach dołączamy do zwiedzających, nie płacąc nawet za bilet wstępu. Muzeum przedstawiające florę i faunę wybrzeża całkiem przyjemne. Następnie idziemy wyznaczoną ścieżką w kierunku wybrzeża, raz po raz mijając skamieniałe muszle ogrodzone w ziemi. Z punktu obserwacyjnego oglądamy różowe flamingi brodzące w płytkiej wodzie oraz inne ptactwo wodne. 



Później przez 3 godziny jeździliśmy po pustyni, od czasu do czasu zatrzymując się na różnych plażach. Wybrzeże klifowe robiło wrażenie, ale po kolejnej podobnie wyglądającej plaży byliśmy już nieco znudzeni. Jednogłośnie stwierdzamy, że była to najnudniejsza wycieczka, na jakiej byliśmy. 


Skamieniałości











Po powrocie do miasta zbieramy nasze plecaki i łapiemy combi do Pisco. Zastanawiamy się co robić. Czy nocować tutaj i rano jechać do Limy, czy idziemy na żywioł i łapiemy autobus jeszcze dziś. Dzwonimy do Janka, który od kilku dni rezyduje w stolicy - mamy przyjeżdżać. Zbiorową taksówką jedziemy więc 10 minut do skrzyżowania z drogą główną - Panamericaną - gdzie znajduje się dworzec. Kupujemy bilet na 21:00, więc mamy jeszcze godzinę. Siedząc tak sobie na dworcowych ławkach, Raf nagle odkrywa, że jego śpiwór został w hostelu w Paracas. Chwilę myślimy czy warto wracać, ale szkoda śpiwora, tym bardziej, że jedziemy jeszcze w góry. Zostaję więc z bagażami, zmieniam bilet na godzinę 23:00, a Raf wskakuje w bezpośrednie taxi do Paracas. Po 1,5 h oczekiwania zaczynam się już niepokoić. Kiedy w końcu wraca po 2 h okazuje się, że pojechał na około przez Pisco kombinowanymi przejazdami, co wyszło trzy razy taniej - jest też śpiwór. Wszystko się dobrze kończy i o 23:00 wskakujemy w autobus do Limy.

Pozdrowienia,

Anka Śmietanka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz