środa, 16 września 2015

Lima - inna odsłona Peru



19 sierpień 2015 - DZIEŃ 105.

O 2:30 w nocy docieramy do Limy. Na szczęście udaje się wyprosić kierowcę, żeby zatrzymał się na wysokości dzielnicy Barranco, w której mieszka Janek, bo stolica, to 8-milionowa metropolia i za nocną taksówkę z dworca położonego na północy, zapłacilibyśmy majątek. Kiedy wysiadamy z autobusu, zostajemy obskoczeni prez taksówkarzy. Tylko jeden godzi się na naszą cenę 10 soli, więc ruszamy do Jankowego mieszkania. Po drodze nie możemy się nadziwić, jak wygląda miasto - szerokie ulice, zieleń, parki, stacje benzynowe ze sklepem (tutaj rzadkość!), ładne, zadbane budynki z elewacją - czy to nadal Peru? Wyskakujemy z taksówki, księżniczka Jana macha do nas z okna :) Kiedy wchodzimy do mieszkania, także nas zaskakuje - ogromny salon z oknami przez całą jego długość, wychodzącymi na ocean, trzy sypialnie, kuchnia, dwie łazienki... od 3,5 miesiąca śpimy w hostelach z łóżkami piętrowymi, hospedajach bez okien, raz na jakiś czas trafi się nam jakiś porządniejszy pokój, więc od takich standardów zdecydowanie odwykliśmy! ;) Do 5 rano siedzimy i rozmawiamy. Przyjemnie w końcu poczuć się jak w domu :)

Pobudka nie pamiętam o której, ale późno, trzeba było odespać. W końcu około 14:00 wychodzimy coś zjeść. Barranco, to położona na wybrzeżu dzielnica, która zaczęła zyskiwać na znaczeniu, kiedy stała się kurortem dla najbogatszych mieszkańców Limy. Obecnie jest to spokojny, klimatyczny dystrykt, z licznymi knajpkami, barami, ładną, kolonialną zabudową, której część stanowią letnie pałace peruwiańskich bogaczy. Dzielnicę upatrzyli sobie również artyści. Są tu ładne parki, jest dużo zieleni, a nad ocean można dojść dawną rybacką ścieżką, dziś przekształconą w deptak. Posilamy się ogromnym, absolutnie pysznym meksykańskim burito, w piekarni kupujemy ciasto czekoladowe i idziemy nad wybrzeże. 

Lima położona jest na wysokim klifie Oceanu Spokojnego, w dolinach trzech rzek. Składa się z kilkunastu ośrodków miejskich, a każdy z nich ma odrębny charakter, dlatego ciężko jest ją jednoznacznie określić. Ze względu na swoje rozmiary i liczbę ludności, turyści "gubią się" wśród innych mieszkańców, toteż nie odczuwa się tutaj turystycznej komercji obecnej w Cusco czy Arequipie. Inna sprawa, że mieszka tutaj też wiele imigrantów z całego świata. 

Kiedy dochodzimy spacerem do wybrzeża, naszym oczom ukazuje się potężny klif, na którym położone jest miasto. W dole droga szybkiego ruchu, po której przesuwa się sznur samochodów, dalej już ocean. Plaże niestety nie należą tu do najwspanialszych. Fale oceanu natomiast dają doskonałe warunki do surfowania. Co do tutejszego klimatu - stolica cieszy się łagodnymi temperaturami, ale jest jeden mały szkopuł. Cechą charakterystyczną miasta jest mgła tworząca się z niskich chmur, która utrzymuje się przez pół roku - od maja do listopada. Wygląda to, jakby za chwilę miało padać, czasem nawet odczuwalna jest mikro mżawka, rzadko jednak przekształca się ona w prawdziwy deszcz. Nieco depresyjna pogoda, bo nam przez cały pobyt chciało się spać, ale cóż, taki urok miasta.




Robimy przerwę w spacerze i zachodzimy do niewielkiego, ale interesującego Muzeum Sztuki Współczesnej. Po zwiedzaniu, dochodzimy do chyba najpopularniejszej dzielnicy - Miraflores. To tutaj zatrzymuje się najwięcej turystów przyjeżdżających do Limy. Trzeba przyznać - robi wrażenie. Wieżowce, biurowce, wysokiej klasy hotele, "europejskie" życie nocne, drogie restauracje i kluby. Centrum dystryktu stanowi park Kennedy'ego, z ławeczkami, budkami z jedzeniem, sprzedawcami pamiątek i wszechobecnymi kotami dokarmianymi przez mieszkańców. Miraflores zaskakuje swoją architekturą, a już na pewno nasza Warszawa nie umywa się do tutejszego wielkomiejskiego krajobrazu.


Różne rodzaje pisco

Pozdro!


Wieczorem zachodzimy do marketu na zakupy - wybór produktów na półkach sklepowych zachwyca. Dawno nie byliśmy w "europejskim" świecie, toteż noc spędzamy przy najprawdziwszej polskiej Wyborowej, domowej roboty guacamole i przekąsek, które nie wiem jakim cudem zmieściły mi się w żołądku. Po pobycie u Janka, z pewnością przybrałam na wadze... Siedzimy do rana.



20 sierpień 2015 - DZIEŃ 106.

Dziś dosłownie nic nie robimy. Śpimy do późna, wychodzimy jedynie na jakąś szybką obiado-kolację. Wieczorem piszę bloga w towarzystwie suczki Kylie, która mieszka z Jankiem i jego amerykańskim współlokatorem. Dzień nie należy do najbardziej produktywnych.



21 sierpień 2015 - DZIEŃ 107.

Po śniadaniu idziemy w trójkę na Free Walking Tour po Centrum Historycznym Limy. Zaskakująco dużo chętnych zebrało się w Parku Kennedy'ego, skąd Metropolitano (sieć szybkich linii autobusowych) pojechaliśmy do centrum. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Plaza Mayor (placu głównego), otoczonej elegancką zabudową, z jednej strony Pałacem Prezydenckim, w którym właśnie odbywała się uroczysta zmiana warty, z drugiej katedrą i trzeciej ratuszem. Na środku stoi fontanna z brązu, która jest najstarszym zachowanym obiektem na placu. Burmistrz miasta niegdyś zorganizował imprezkę dla mieszkańców, podczas której z fontanny zamiast wody poleciało pisco. Impreza zakończyła się niekontrolowanym upojeniem mieszkańców, którzy zaczęli wręcz skakać do fontanny. Obecnie nadal organizuje się podobne eventy, jednak na straży stoi policja, która pozwala mieszkańcom jedynie na degustację alkoholu. Dalej przechadzaliśmy się po uliczkach, starej stacji kolejowej, kościołach, ale przewodnik tak nudził, że nie wytrzymaliśmy do końca wycieczki. Ulotniliśmy się w połowie i na własną rękę eksplorowaliśmy miasto. Charakterystyczną rzeczą w zabudowie stolicy są drewniane balkony i wykusze przytwierdzone do zabytkowych budynków. Są one bogato zdobione, a tradycja ich budowania sięga  XVI wieku. Do dnia dzisiejszego przetrwało ich około 1,6 tysiąca.









Centrum stolicy różni się całkowicie od Barranco, Miraflores czy San Isidro (inna ekskluzywna dzielnica z willami bogaczy). Oprócz niskiej, kolonialnej zabudowy, widać tu większy już chaos, a jak się dochodzi do Chinatown, to już w ogóle Ameryka Południowa pełną gębą. Ruch na ulicach, wszechobecni sprzedawcy wszystkiego, ulice mniej zadbane, ubożsi mieszkańcy. Nieopodal znajduje się też Mercado Central - czyli prawdziwy targowiskowy folklor. 



Lima to ogromne kontrasty - z jednej strony bogate dzielnice, z łatwością konkurujące z wielkimi zachodnimi metropoliami, z drugiej zaś dzielnice biedy położone na wzgórzach otaczających miasto. Nie wychodząc z najlepszych dystryktów miasta, człowiek znajduje się w bańce ułudy, w ogóle Ameryki Południowej nie przypominającej.

Wieczorem idziemy wszyscy na domówkę do znajomych Janka i jego współlokatora. Mamy okazję poznać ludzi z różnych zakątków świata, którzy mieszkają i pracują w Limie. Fajnie spędzamy czas.


22 sierpień 2015 - DZIEŃ 108.

Jan odsypia po imprezce, tymczasem nasza dwójka jedzie do centrum. Raz jeszcze spacerujemy po kolonialnych uliczkach, jemy obiad w Chinatown, miasto tętni sobotnim życiem. Pieszo ruszamy na południe od starówki, gdzie po zmroku miasto błyszczy kolorami świateł. Mijamy wysoki budynek Sheratona, ogromny Pałac Sprawiedliwości, zachodzimy do przeszklonego sklepu Apple. Inny świat. W końcu dochodzimy do Parque de la Reserva, w którym codziennie odbywają się przyciągające tłumy widzów pokazy fontann - El Circuito Magico del Agua. Park jest imponujący - zadbany, posiada kilka ładnych budowli, wszędzie są ścieżki i ławki. Ale główną atrakcją są oczywiście fontanny, których jest 13, a każda jest inna i niepowtarzalna. O 21:30 zaczyna się pokaz świateł i wody, który nie zrobił jednak na nas ogromnego wrażenia, bo czasem nieodpowiednio dobrana muzyka wraz z wyświetlanymi na mgiełce obrazami stanowiły kiczowate połączenie. Ale ogólnie sympatyczny pokaz. Dołącza do nas Janek z peruwiańską koleżanką i razem przechadzamy się po parku oglądając imponujące fontanny.












23 sierpień 2015 - DZIEŃ 109.

Wstajemy, jemy śniadanie i wskakujemy w taksówkę do poleconego nam wczoraj na Mercado Central targu, gdzie można spróbować... soku z żaby. Dzielnica jest nieco szemrana, po ulicach chodzą cyganki oferujące nam tarota, tłumy naganiaczy oferują nam swoje produkty. Pytamy się kilku osób, gdzie można spróbować tego specyfiku, wszyscy wskazują targ przy torach kolejowych, u podnóży faweli. Kiedy tam dochodzimy, zgodnie stwierdzamy, że nazwa "Targ Czarownic" z La Paz znacznie bardziej pasuje do tego właśnie miejsca. Oprócz tysiąca zwykłych produktów dostępnych na każdym targu, w sprzedaży są tu wszelkiej sortu zioła, maści, ale najważniejsze - specyfiki z jadu wężowego, suszone ogromne żaby z jeziora Titicaca, suszone węże, jaszczurki i ich łapy. Nie mogliśmy się nadziwić, jak przy jednym stanowisku zebrała się grupka ludzi, którzy wystawiali sprzedawcy swoje nadgarstki. Ten smarował bolące miejsca maścią, po czym owijał je wężową skórą uprzednio odciętą nożyczkami do papieru. Ludzie odchodzili zachwyceni dzierżąc w dłoni wężowe opatrunki.




W końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie zza przeszklonych szyb patrzą na nas żabie oczka... I znowu, ku naszemu zaskoczeniu, kramik otoczony jest miejscowymi popijającymi zielonkawy koktajl. Jak się okazuje sok ten ma wiele właściwości leczniczych, a u dzieci nawet leczy się nim astmę! No nic, próbujemy. Zamawiamy u pani soczek i czekamy co się będzie działo. Blender na okrągło chodzi. Za 6 soli sok ze zwykłej żaby, za 7 soli z ogromej ropuchy. Bierzemy ten za szóstkę. Pani wyciąga z terrarium żabkę, w 7 sekund wali ją nożem po głowie, obdziera ze skóry, wyciąga flaki i wrzuca do gotującego się wywaru na 30 sekund. W międzyczasie do blendera wlewa jakiś napar, wsypuje przeróżne zioła, dodaje przepiórcze jajo, z gazu zdejmuje żabkę i chlup do blendera. Jeszcze kilka kropel krwi z żółwia, trochę miodu do smaku i po chwili przed nami ląduje kubeczek zielonkawego koktajlu. Kto pierwszy? Mina każdego mówi sama o sobie. No dobrze, Raf testuje - nie najgorze! - mówi. Jan się nieco krzywi, ale upija łyk. No i w końcu ja. Faktycznie, w smaku nie takie złe, przypominające nieco jakiś zbożowy napój, tak naprawdę nie wiadomo co. Kilka łyków dla zdrowotności i spadamy. Sok z żaby nie stanie w czołówce naszych najlepszych napojów, zdecydowanie stanie jednak na liście doświadczeń roku! :)










Taksówką jedziemy do dzielnicy La Victoria, gdzie peruwiańska koleżanka poleciła nam wczoraj dobrą knajpkę na spróbowanie pieczonej świnki morskiej (po hiszpańsku cuy) - przysmaku Peru i Ekwadoru. Zamawiamy cuy'a w całości, do tego ziemniaczki, frytki, sosiki i do picia chichę w wersji morada (fioletowej) - kukurydziany napój, typowy dla Boliwii i Peru, w naszym przypadku zrobiony z fioletowej kukurydzy - smaczny. Kiedy na stół wjeżdża obiad, z talerza spoglądają na nas oczka, uszka delikanie sterczą, a opanierowane pazurki zdają się do nas machać. No dobra, koniec tych żartów, opanierowana świnka morska wygląda apetycznie. Podzieliliśmy się niewielkim obiadem, po czym zabraliśmy się za pałaszowanie. Białe, włókniste mięso całkiem smaczne. Mi przypomina kurczaka, Rafałowi nawet nieco rybę. Nie baw się jedzeniem! - Raf upomina Janka, kiedy ten prosi o fotkę z cuy'em ;) 




Chicha morada

Po obiedzie idziemy na lody do Maca i resztę dnia spędzamy na chilloucie w okolicznych parkach. Jest niedzielne, przyjemne popołudnie, zza chmur nawet wyszło słońce. Dochodzimy do wybrzeża, gdzie leżymy na trawie i obserwujemy rodziny z dziećmi puszczającymi latawce. W dole, surferowcy ujarzmiają fale. Po zachodzie słońca schodzimy nad ocean, gdzie na kamiennym molo obserwujemy surferowe zmagania




















Po powrocie do mieszkania pakujemy rzeczy, czas już na nas. Po stokroć dzięki Janek za Twoją gościnność i sprawienie, że przez kilka dni poczuliśmy się jak w domu. Jedyne, czego Ci nie wybaczę, to tych kilogramów, które u Ciebie przybrałam!! Wielkie dzięki za wszystko! :*




Pozdrowienia,

Anka Limianka


1 komentarz:

  1. Dzięki Wam przez moment mogliśmy się poczuć jakbyśmy znowu byli w Peru. Dzięki za ten wpis! Swoją drogą świetny blog :)

    OdpowiedzUsuń