niedziela, 6 września 2015

Cień kondora


04 sierpień 2015 - DZIEŃ 90.

O 6:00 rano pobudka, duże plecaki zostawiamy pod opieką pani z hospedaje i z małymi ruszamy na dworzec skąd o 7:00 rusza autobus do oddalonej o 2 godziny od Chivay Cabanacondy. Stajemy się niemałą atrakcją pośród miejscowych - dzieci na nasz widok wykrzykują "Mira, gringo!" (Patrz, białas :P), starsi rozmawiają między sobą, że kiedyś było więcej gringosów w lokalnych autobusach, teraz same zorganizowane wycieczki... Po kilkunastu minutach jazdy, z okien autobusu rozpościera się początek kanionu.


Kanion Colca ma długość 120 km. Jedna jego ściana wznosi się na wysokość 3200 m natomiast druga na 4200 m, co czyni go drugim najgłębszym kanionem na świecie (dwa razy głębszy od Wielkiego Kanionu Kolorado; pierwsze miejsce zajmuje sąsiedni kanion Cotahuasi). Ciekawostką jest fakt, że pierwszego przepłynięcia rzeki Colca kajakiem  dokonali w 1981 roku Polacy, nadając kilku miejscom geograficzne nazwy np. Wodospady Jana Pawła II, Kanion Polaków czy Kanion Czekoladowy. 

Największą atrakcją tego miejsca zdecydowanie jest Cruz del Condor - punkt widokowy w kształcie owalnych półek skalnych zawieszonych nad kanionem. To właśnie z tego miejsca można obserwować olbrzymie kondory, znak rozpoznawczy kanionu, które dostojnie szybują wprost nad głowami turystów. Są to największe ptaki drapieżne - rozpiętość skrzydeł dorosłych osobników dochodzi nawet do trzech metrów. Nie zawsze jednak można je tu zobaczyć. Kiedy po 1,5 h podróży wysiadamy przy Cruz del Condor i widzimy rzeszę turystów szalejących z selfie stickami, myślimy sobie - nie ma szans na zaobserwowanie latających drapieżników. Kondory z reguły wylatują ze swoich gniazd wcześnie rano lub późnym popołudniem, kiedy nie ma silnego wiatru i spokojnie mogą szybować ponad przepaścią, ale przy tej liczbie turystów jakoś nie miałam wiary, że wylecą. 

Jemy więc drugie śniadanie podziwiając ogrom kanionu i liczymy, że grupy turystyczne lada moment się ulotnią. Faktycznie, po pół godzinie, niepocieszone brakiem kondorów turyściaki, składają selfie sticki, zatrzaskują drzwi busów i znikają za zakrętem. Zostajemy my i nieliczni indywidualni zwiedzający. W końcu można odpocząć od turystycznego zgiełku i "Excuse me, could you take a photo for us?". 

Szczerze, sam kanion nie zrobił na nas ogromnego wrażenia. Owszem, jego głębokość jest imponująca, ale ściany tworzą coś w rodzaju głębokiej doliny v-kształtnej, natomiast perfekcyjnie pionowych urwisk, jak to na książkowy kanion przystało - brak. Oboje z Rafałem zgodnie stwierdziliśmy, że tak na prawdę większe wrażenie zrobił na nas wielokrotnie płytszy kanion w boliwijskim Parku Narodowym Toro Toro - oczywiście Colca nie ubliżając. 






Nagle po zboczu góry przemyka ogromny cień. Spoglądam w górę i już po chwili widzę szybujące wysoko ptaszysko. Kondor! - krzyczę do Rafała. Lufa idzie w ruch i po chwili zwierz ma kilkanaście nowych profilówek. Zdecydowanie warto organizować sobie wyprawy na własną rękę. Przez kilka minut trzy kondory przemykały ponad naszymi głowami, zdecydowanie za wysoko jednak, by przyjrzeć się ich ogromowi. 

Usatysfakcjonowani, wychodzimy na drogę główną, skąd chcemy złapać stopa do oddalonej o kilka kilometrów Cabanacondy. Babki sprzedające suweniry zbierają swoje manatki wraz z odjazdem ostatniego busa turystycznego. Rafał zagaduje do jednego z kierowców busa pracowniczego czekającego na sprzedawczynie, który godzi się nas podrzucić jeśli tylko zostanie wolne miejsce. Po kilkunastu minutach woła nas - odjazd. Zadowoleni, że sprawnie udało nam się zorganizować transport, bujamy się na przednim siedzeniu w rytm folkowej muzyczki. Nagle z tyłu jedna z babek puka mnie w ramię - Amigos, 10 soles cada uno (Przyjaciele, 10 soli na łebka). Że co?! Nasz kierowca przecież zabrał nas na stopa! Szofer do rozmowy się nie włącza, sprzedawczynie widocznie rządzą się tutaj własnymi prawami. - Pani, z Chivay 1,5 h jazdy kosztowało nas 5 soli, a za 10 minut mamy zapłacić 10?! - przekrzykuję radio. - 5 soles, amiga. Mowy nie ma! Babki zgodnie twierdzą, że one też tyle płacą i że jeśli nie płacimy, nie jedziemy. Szofer jedzie niewzruszony. Poirytowani już kolejny raz peruwiańską pazernością, prosimy żeby się zatrzymał, gdzieś mamy takie zachowanie. - Okay amiga, 2 soles - mówi babka. Parskamy śmiechem i wciskamy jej 5 zł w dłoń. Co za ludzie...










Wysiadamy przy placu głównym w malutkiej mieścince Cabanaconde. Chwilę odpoczywamy na ławce, gdzie słońce pali niemiłosiernie, po czym ruszamy na szlak wiodący do oazy Sangalle. Wychodząc z miasteczka, na przeciw wychodzi nam sprzedawca biletów. A już cieszyliśmy się, że obejdzie się bez płacenia. Otóż sprawa z biletami wygląda następująco. Podczas naszej drogi z Chivay do Cabanaconde autobus powinien zatrzymać się w miejscu sprzedaży biletów, ale kierowca zapomniał chyba, że ma gringos na pokładzie i przejechał. Następnie na Cruz del Condor krążą sprzedawcy i kontrolerzy w jednym, którzy turyściaków bez biletu wyłapują i wtedy jest kolejna okazja do uiszczenia kanionowej opłaty. Tutaj również nikt się do nas nie przyczepił. Trzecim razem jednak nam się nie upiekło. Bilety są? - pyta mężczyzna. Bilety? - udajemy, że nie wiemy, o co chodzi. No tak, trzeba mieć bilety - odpowiada. - A ile kosztują? - 70 soli na głowę. - Ojej! Tak dużo? - udajemy zaskoczonych. W końcu 85 zł to naprawdę sporo jak na bilet, żeby sobie popatrzeć na kanion. Ale jesteśmy w Peru, więc powoli zaczynamy się do tego przyzwyczajać. - A to chyba nie schodzimy do kanionu, strasznie drogie te bilety - mówimy. Mężczyzna chwilę się zastanawia, po czym odpowiada - Mogę wam sprzedać bilety dla mieszkańców Ameryki Południowej za 40 soli + 10 soli dla mnie za ryzyko. Wyglądacie na Brazylijczyków, więc w razie kontroli, jesteście z Brazylii. Na dwóch biletach zaoszczędzacie łącznie 40 soli. Chwilę udajemy wahanie, po czym z "ociąganiem" przystajemy na deal. 



Po chwili już spacerujemy szlakiem wiodącym na samo dno kanionu. Mimo że dość stroma ścieżka wydaje się być stosunkowo łatwa do pokonania, niegościnny klimat daje o sobie szybko znać - po godzinie schodzenia moje buty trekkingowe tracą zdolność oddychania i czuję, jak z minuty na minutę tworzą mi się bolesne odciski. Trasa jest też dość wyboista, z luźnymi kamieniami usypanymi na piaskowym podłożu, co przyczynia się do zwiększonej potrzeby skupienia się na każdym stawianym kroku. W końcu naszym oczom ukazuje się w dole upragniona oaza, do której dojście zajmuje nam jeszcze dodatkowe 1,5 h. W końcu, czerwoni na twarzy, upoceni, ze spieczonymi ramionami, wchodzimy w gąszcz witających nas bananowców. Widok basenów pośród drzew i kwiatów natychmiast łagodzi wszelkie zmęczenie. W jednym miejscu nocleg 20 soli na głowę. Schodzimy niżej, tu 15. Super, zakwaterowujemy się w pokoju, wskakujemy w stroje kąpielowe i idziemy zapłacić. Nagle okazuje się, że nie 15 tylko 25. WTF? Czy wszyscy w tym kraju próbują nas oszukać?! Kiedy zbieramy nasze rzeczy, dostrzegamy namioty. 10 soli na łebka - idealnie :) 






Wieczór spędzamy na totalnym chilloucie, korzystamy z happy hour w barze, gramy w Jengę, obserwujemy grupy turystyczne, które schodzą do oazy na nocleg podczas ich 2-dniowej wycieczki. Do naszych uszu dobiega język polski. W grupie są dwa polskie małżeństwa. Witamy się z rodakami, ale jakoś nie są skorzy zamienić z nami więcej zdań. U naszych stóp zasypiają lokalne psiury, które potem walczą o nasze względy. Turyści rozchodzą się do swoich pokoi, robi się cicho, spokojnie, ponad nami rozgwieżdżone niebo...







05 sierpień 2015 - DZIEŃ 91.

Budzi nas potworny zaduch. Namiot oświetlony przez poranne słońce nagrzewa się momentalnie. Szybko wskakuję w strój kąpielowy i orzeźwiam się w basenowej chłodnej wodzie. Na trawie zajadamy bułeczki z awokado i rozkoszujemy się fantastycznym porankiem.




Naszym oczom ukazuje się jedna z Polek, która kursuje raz po raz między pokojem a recepcją. Dziwne, grupy wycieczkowe wychodziły o 5 rano. Zagadujemy i okazuje się, że Agata i jej mąż Jacek, zostali ze względu na stan zdrowia Jacka. W nocy źle się poczuł, dostał zawrotów głowy, wymiotów i nie był w stanie ruszyć dzisiaj dalej. Agata próbuje załatwić jakiś transport mułami do najbliższego szpitala, ale nasze położenie w samym dnie kanionu i totalna dezorganizacja miejscowych sprawiają, że nie jest to takie proste. Całe szczęście, że Agata mówi biegle po hiszpańsku (od kilkunastu lat mieszkają w Madrycie), mimo to jednak, załatwianie poważniejszych spraw z Peruwiańczykami, spotyka się z oporem. Uspokajamy ich, że to pewnie przez wczorajsze wysokie promieniowanie słoneczne i radzimy zostać na spokojnie dzień dłużej. Odpoczynek w takich sytuacjach jest zbawienny. 

Cały dzień spędzamy przy basenie, od czasu do czasu spotykając Agatę, która informuje nas o stanie zdrowia męża. Dostajemy też prezent - prawdziwy, polski Torcik Wedlowski mmm... po kilku miesiącach podróży, dawno nie jadłam słodyczy z takim namaszczeniem ;) Raz jeszcze dziękujemy!


Udajemy się nad rzekę, gdzie spotykamy jednego z miejscowych łowiących ryby. Szybka lekcja i po chwili Raf zarzuca sieci. Wieczorem odwiedzamy chorego - na szczęście Jacek czuje się już nieco lepiej, więc postanawiają, że jutro mułem wrócą do Cabanacondy i stamtąd z powrotem do Arequipy, by kontynuować urlop. Okazuje się, że Agata ma dzisiaj urodziny, więc idziemy wspólnie na kolację, gdzie gawędzimy sobie o podróżach. Kładziemy się wcześniej spać, bo jutro czeka nas pobudka skoro świt.


06 sierpień 2015 - DZIEŃ 92.

Budzik dzwoni o 5:30. Pakujemy manatki i o 6:10 jesteśmy już na szlaku - czeka nas jakiś 1 km przewyższenia pod stromą górę. Wyrusza się o świcie, kiedy słońce nie zdąży jeszcze oświetlić ściany kanionu. Formę mamy już całkiem niezłą, więc zwarci i gotowi ruszamy w drogę. Robimy tylko 3 postoje, nauczeni przez przewodników wysokogórskich, że im więcej przerw tym bardziej się człowiek męczy. Należy wchodzić spokojnie, ale rytmicznie i kontrolować tętno. Po drodze wymijamy grupy turystyczne, który rozpoczęły wspinanie godzinę przed nami. Kiedy po 2,5 h stajemy na szczycie kanionu, nie możemy w to uwierzyć. Wejście zajęło nam mniej czasu niż zejście!

Trud wspinaczki wynagrodziło nam ogromne śniadanie, które wchłonęłam w siebie błyskawicznie w miasteczku. Kawa, jogurt, świeże bułeczki, guacamole, dżem - mmm...
Kiedy docieramy do placu głównego, autobus do Chivay właśnie rusza. Wsiadamy więc szybko, ale okazuje się, że pozostały tylko miejsca stojące. Przeciskamy się na środek korytarza, gdzie... siedzą Agata i Jacek :) Wszystko poszło zgodnie z planem i mogą kontynuować swoją podróż. Po 2 h docieramy do Chivay, żegnamy się z rodakami i idziemy do naszego hospedaje. Fajnie było Was poznać! Mamy nadzieję, że reszta urlopu odbyła się bez większych niespodzianek! Pozdrawiamy! :)

W kwaterze przebieramy się w stroje kąpielowe i busikiem na 1 sola jedziemy do położonych pod miastem gorących źródeł. Idealnie jest wymoczyć zmęczone mięśnie w wodzie o temperaturze 40 stopni :) Wracamy na rynek, gdzie próbujemy się dowiedzieć, jak najlepiej dostać się do Cusco bez wracania do Arequipy. Pada 5 różnych wersji, więc postanawiamy skorzystać z jednej z nich i udać się do skrzyżowania z drogą główną, gdzie będziemy łapać autobus w dalszą drogę. 




W hospedaje odbieramy nasze plecaki i już mamy wychodzić, kiedy właścicielka rząda od nas 5 soli za przechowanie bagażu. No to zaczyna być już śmieszne. Zawsze i wszędzie pieniądz z turyściaka będzie. Protestujemy zdecydowanie, bo przed zakwaterowaniem dwa razy upewnialiśmy się, czy możemy zostawić rzeczy na przechowanie, jak to normalnie bywa w każdym porządnym miejscu noclegowym. Niezadowolona naszym oporem babka wygania nas za próg... Peru chyba jednak nie będzie naszym ulubionym krajem. 

Bierzemy moto-taxi na dworzec, z którego wskakujemy w autobus do Patahuasi. Kierowca potwierdza, że podróż potrwa godzinę czasu. Oczywiście do skrzyżowania docieramy po 2,5 h... W Boliwii aż tak nie było to widoczne, ale w Peru ludzie udzielają informacji, które nie mają żadnego odzwierciedlenia w stanie faktycznym. Zapytani w kasie o godzinę odjazdu, mówią co im ślina na język przyniesie, a autobus i tak rusza nie o tej godzinie, co było mówione. Jeśli zapytasz 4 różnych osób o drogę, każdy wskaże Ci inny kierunek bez mrugnięcia okiem. Jeśli pytasz kierowcę, ile potrwa podróż, nie licz, że usłyszysz prawidłowy czas... Tak to tutaj funkcjonuje. 

Autobus wyrzuca nas tuż przy ruchliwej drodze. Okropnie wieje, narzucamy więc na siebie cieplejsze ciuchy i rozglądamy się po okolicy. Zamiast spodziewanego miasteczka, naszym oczom ukazuje się ulica ze sklepikami z jednej i zajezdnią dla tirów z drugiej strony, a przed nami bramki poboru opłat za przejazd. Reszta to pustkowie. Słońce zaczyna się chylić ku zachodowi, robimy drobne zakupy na podróż i przechodzimy na drugą stronę jezdni, by polować na autobus do Cusco. 

Kiedy po 1,5 h, przemarznięci do szpiku kości nadal nie możemy złapać żadnego autobusu, zaczynamy wątpić, czy nasz przyjazd tutaj był mądrym posunięciem. W sklepiku dowiaduję się od sprzedawcy, że wszystkie autobusy w kierunku Cusco zaczynają przejeżdżać przez Patahuasi od 22... zmęczeni i zmarznięci decydujemy wrócić do Arequipy, gdzie albo uda nam się coś złapać albo się prześpimy i jutro będziemy kontynuować podróż. 

Ruszamy w kierunku punktu poboru opłat - jedynego oświetlonego miejsca na drodze, toteż łatwiej nam będzie coś złapać. Akurat zagadujemy do pani z okienka, kiedy podjeżdża autobus. Pani pyta kierowcy dokąd jedzie i okazuje się, że do Juliaca - miasta oddalonego o 3 h drogi stąd, w kierunku Cusco. Rewelacja! Zawsze to bliżej. Wskakujemy w wygodny i ciepły autobus, siedzenia typu "cama", płacimy kierowcy po 10 soli i już po chwili oglądamy film akcji, który akurat leci na ekranach ponad naszymi głowami. 

O 22:30 docieramy do Juliaca - chyba oficjalnie najbrzydszego miasta, w którym do tej pory byliśmy (czyt. brak elewacji na budynkach, nieoświetlone i niewyasfaltowane drogi, śmieci leżące na ulicach jak po przejściu huraganu i jacyś szemrani ludzie). Pragnę jeszcze nadmienić, że Juliaca, to jedno z największych miast Peru, liczące ponad 250 tys. mieszkańców. Autobus skończył swój bieg gdzieś na uboczu, więc moto-taxi jedziemy na dworzec główny zasięgnąć informacji o porannych autobusach do Cusco. O tej porze ludziom w kasach chyba nie zależy już na naganianiu pasażerów, bo zapytani o przejazd albo odpowiadają przecząco przeżuwając jakieś jedzenie nawet na nas nie patrząc albo podają jakieś sprzeczne informacje. Tak wygląda jedna z naszych rozmów z panią z firmy transportowej zajadajacą frytki.

- Dobry wieczór, o której są autobusy do Cusco?
- O 5 rano.
- A później?
-O 9.
- O no to super. A są jeszcze jakieś?
- O 5, 7, 8:30, 10:00, 11:00, 12:30...
- A ten o 9?
- O 9 nie ma (umoczona keczupem frytka wypada jej z buzi)

Tak więc nie mając już siły na dalsze rozmowy, szukamy na przeciwko dworca hospedaje i po chwili za 20 soli dostajemy godny pokój z internetem. 


07 sierpień 2015 - DZIEŃ 93.

Wstajemy o 7:30, idę na dworzec kupić bilety. Za pół godziny odjeżdża autobus za jedyne 15 soli (7 h podróży). Lecę po Rafała i po chwili już siedzimy w autobusie do Cusco. Dzień ładny, słoneczny, ja piszę bloga, Rafał czyta książkę. Podróż mija nam spokojnie, nie licząc zmiany koła w autobusie gdzieś po drodze i pana sprzedawcy, który przez godzinę czasu opowiadał o swoim produkcie - kremie na wszystko - takim donośnym głosem, że nie obyło się bez korków w uszach u nas i zwiniętych w kulkę chusteczek w uszach współpasażerów. 

O 15:30 docieramy do Cusco...



Pozdrawiam serdecznie,

Anka Śmietanka

1 komentarz:

  1. Dialog z kasjerką cudowny:) Czyli w Polsce jeszcze nie jest najgorzej pod tym względem, hehe. Pozdrawiam!;]

    OdpowiedzUsuń