piątek, 31 lipca 2015

Wizyta U Yuni

26 czerwiec 2015 - DZIEŃ 51.

Tak więc dojeżdzamy do Uyuni. Widoki z okien autobusu spokojnie można zaliczyć do top 10 drogowych panoram, a widok z góry na miasteczko Uyuni, u stóp salaru i otoczone okolicznymi szczytami należy się top w kategorii "z lotu ptaka". A co w nim? Bruk, kurz, agencje turystyczne i stragany z ciepłymi ciuchami - podczas naszego pobytu temperatura w nocy spadła do -17. Dzięki potężnej potrzebie fizjologicznej udaje nam się znaleźć hotel - nie mylić z hostelem - z ogrzewaniem, ciepłą wodą, małżeńskim łóżkiem, internetem i telewizorem. Jednak warto słuchać swojego wewnętrzego głosu... :)







Po spacerze po miasteczku, obiedzie i przeszukaniu ofert kilku biur podrózy, decydujemy się na 4-dniową wycieczkę z opcją wejścia na wulkan Tunupa - 5200m npm - z Sandra Travel za 900 BOB, włączając w to bilet do San Pedro de Atacama (później okazało się, że opcja tego transferu była dla nas zbawienna, ale po kolei). Program wycieczki obejmuje: Salar de Uyuni, Wulkan Tunupa (opcjonalnie), wyspa kaktusów, laguny - w tym Laguna Colorada i Laguna Verde, liczne punkty widokowe na góry i wulkany, dolina Salvadora Dali, gorące źrodła, gejzery i w końcu dostawa na autobus do Chile.



Zadowoleni wracamy do "domu", pakujemy się, szykujemy listę porannych zakupów, oglądamy meczyk Paragwaj-Argentyna, w końcu jest Copa America. Paragwaj przegrywa w karnych, a ja, w złej kolejności, ale jednak, sprawdzam opinie biura turystycznego. A co w internetach? NIGDY NIE KUPUJ WYCIECZKI OD SANDRY! No to zabawa się rozpoczyna. Anka mnie uspokaja, a mnie ta informacja nakarmiła szalejem. Komentarze są sprzed kilku lat, wygrzebałem też kilka dobrych opinii, więc włączam pozytywne myślenie  i idę spać. Rano muszę zrobić zakupy i o 9 meldujemy się u Sandry...

27 czerwiec 2015 - DZIEŃ 52.
 
Pobudka. Schodzę na dół po zakupy i wchodzę do lodówki. Jest sucho, mroźno, słonecznie. Cóż za przyjemne orzeźwienie. Najpotrzebniejsze artykuły są tuż pod ręką. Bułki, smażone ciastko z warzywami i całym jajkiem w środku, woreczek liści koki - w końcu jedziemy na wulkan, a poza tym niektóre fragmenty trasy znajdują się na 4700 m npm. Zwarci i gotowi opuszczamy nasz miły hotelik i idziemy do Sandry. A tam... akurat przyjechał autobus z La Paz i naganiaczki mają pełne ręce roboty. Naganiają wszystko co się rusza. My spokojnie zostawiamy plecaki, wpłacamy resztę należności i czekamy na resztę ekipy i naszego jeepa z kierowcą. Naszymi kompanami ma być para Australijczyków i trzech francuzów, komplet, więcej wiary do auta nie upchniesz. Okazuje się, że jedynie my z całej ekipy zdecydowaliśmy się na opcję 4-dniową (ta jest mało popularna, najlepiej sprzedaje się opcja 3-dniowa), pozostali jadą tylko na Salar de Uyuni - 2 dni. Pakujemy się więc do auta, nasze plecaki pakowane są na dach jeepa i wyruszamy. 

Pierwszy przystanek to cmentarzysko pociągów. Nas nie porwało, na środku niczego stoją zardzewiałe parowe lokomotywy. W Polsce dawno byłyby sprzedane przez złomiarzy. Tutaj najwyraźniej skupu brakuje. A gringosi mają plac zabaw do cykania fotek. Jedziemy dalej. Następny przystanek to Colchani, targ, hotel i miejsce pokazowe przerobu soli. Jako że tej jest tutaj pod dostatkiem, wystarczy ją zebrać, wysuszyć, zapakować do worków i sprzedawać. Część trafia do rąk turyściaków, część do sklepów, sanepid chyba tu nie zagląda :P









Następnymi punktami naszego programu jest pierwszy solny hotel - powstał w 1987 roku - tam zajadamy obiad. Przed hotelem stoi ogromna rzeźba przedstawiająca symbol rajdu Dakar - w tym i poprzednim roku, rajd odbywał się na tych nieprzyjaznych terenach właśnie, z czego Boliwijczycy są bardzo dumni i praktycznie każde auto ma tutaj naklejkę z tej imprezy.  










W dalszej drodze na wulkan, gdzie mamy nocować, zatrzymujemy się kilka razy na samym salarze - wyschniętym solnym jeziorze, gdzie szalejemy z aparatem i szukamy solnych kryształów. Samo solnisko powstało wskutek wyschnięcia słonego jeziora, które kiedyś, razem z jeziorem Titicaca i Poopo tworzyło w plejstocenie jezioro Ballivian. Zajmuje ogromny obszar 10,5 km kwadratowych i przy różnicy wzniesień 41 cm tworzy jedno z najbardziej płaskich obszarów na ziemi - i jeden z najbardziej niesamowitych krajobrazów. Pod powierzchnią soli, która osiąga grubość od kilku cm do kilku metrów znajduje się woda. Jeśli więc na środku salaru zorientujesz się, że zapomniałeś/aś posolić kanapeczki z pomidorem, nic straconego. Z ciekawostek, warto wiedzieć, że dzięki płaskości terenu i wysokiemu albedo, salar jest wykorzystywany do kalibrowania satelit :)














Nawigacja w tym miejscu jest stosunkowo łatwa - jako azymut wystarczy obrać jeden z charakterystycznych punktów - czy to wulkan, wyspę, czy inne wzniesienie i patrzeć jak powoli rośnie. Może to trwać krócej lub dłużej, jedyne co jest pewne, to to, że droga przez cały czas będzie identyczna, jedziemy po białej warstwie soli, a wokół nie zmienia się nic. Nasz wulkan też rósł od rozmiarów miniaturowych do monstrualnych, by w końcu pokazać nam cały swój ogrom...




Aby wejść na szczyt, konieczna jest chęć, determinacja, niezła kondycja, aklimatyzacja - to w końcu 5200 m npm i przewodnik - jego cena to 300 BOB. Zacząłem badać sytuację i okazało się, że jeden z Francuzów jest miłośnikiem gór i na propozycję wejścia na wulkan zareagował bardzo entuzjastycznie. Namówił swoich kolegów, a skoro wszyscy byliśmy chętni, to nawet Irene, która nigdy po górach nie chodziła, zdecydowała się spróbować. Tak więc po kolacji, spacerze na brzeg wyspy celem zobaczenia najpiękniejszego zachodu słońca w moim życiu, udaliśmy się z Francuzem do biura turystycznego celem sfinalizowania formalności. Załatwione - pobudka o 4 rano, 4:30 śniadanie i o 5:00 z naszym siedemdziesięcioletnim przewodnikiem Mario wyruszamy na szlak. Przed nami 1600 m przewyższenia, zapowiada się niezła zabawa.  Idziemy więc spać...














28 czerwiec 2015 - DZIEŃ 53.


Wulkan. Plan wygląda następująco. Do początku właściwego szlaku prowadzi kilkukilometrowa droga, którą celem ułatwienia sobie podejścia pokonujemy autem. Nasz kierowca daje po sobie poznać, że jest niepocieszony faktem, iż musi na nas czekać do powrotu ze szczytu. Próbował się nawet wykręcać różnymi ściemami, ale ostatecznie jego argumenty były inwalidzkie i nie miał wyjścia. Opcja wjazdu na teren parku była opłacona, mieliśmy tam oglądać mumie, czego ostatecznie, przez zmęczenie nie zrobiliśmy, ale po kolei.


Kierowca położył się w aucie, nasz przewodnik Mario włączył czołówkę i pod niebem pełnym gwiazd ruszyliśmy w trasę. Ta droga prowadziła przez umiarkowanie stromą żwirową ścieżkę, by w końcu zmienić się w krzaczki, łąki i w końcu wulkaniczne skały, pyły i innego sortu materiał piroklastyczny. 





Podczas jednej z przerw mieliśmy szansę podziwiać wschód słońca racząc się herbatką z koki. Z góry salar wyglądał niczym zamarznięte jezioro, niesamowity widok. Mario, mimo swojego wieku - 70 lat, skakał po kamieniach jak mała żabka i momentami, wstyd się przyznać, zazdrościłem mu kondycji górskiej kozicy. Do momentu dojścia do ściany rdzawych kamieni szło się nie najgorzej. Później stromizna i wysokość zaczęły dawać o sobie znać. Fab i Irene zbladli i najwyraźniej choroba wysokościowa zaczęła trawić tę przesympatyczną australijską parę. Kiedy w końcu doszliśmy do krateru - 4900m npm - grawitacja tak przyciągnęła do ziemi ich zadki, że postanowili nie iść dalej. Pozostali uczestnicy naszego trekkingu posileni batonami i liśćmi koki przeprowadzili atak szczytowy. I co to był za atak... Pięćdziesięcio - sześćdziesięcio stopniowa ściana usypanych kamieni, którą pokonywaliśmy super zygzakiem. Jedno z gorszych podejść jakie miałem okazję pokonywać. Do tego pierwsze w życiu wspinanie na takiej wysokości. Brak tlenu dawał o sobie znać. Jak zawsze w takich sytuacjach, po dotarciu do przełęczy i dostrzeżeniu szczytu człowiek dostaje powera i ze zdwojoną siłą przeprowadza atak ostateczny. Tak też było i tym razem, tylko finalnie okazało się, że ten atak, na takiej wysokości spowodował takie spustoszenia w moim ciałku, że po pięciu minutach na górze (szczyt i rekord wysokości zdobyte - według wskazań GPS 5169m npm) zaczęły się zawroty głowy i karuzela w żołądku. Trzeba było jak najszybciej wracać, co też uczyniłem. Dostałem się sam do przełęczy, gdzie poczekałem na resztę brygady, która na wierzchołku wesoło szalała z aparatem i razem udaliśmy się w drogę powrotną. Ta nie zaoferowała już żadnych niespodzianek i ok. 13:30, w komplecie, wracaliśmy autem do naszej bazy u stóp salaru.



































Zjedliśmy lunch, obraliśmy azymut na wyspę kaktusów i wyruszyliśmy w monotonną drogę w dal, obserwując powolne powiększanie się wzniesienia. Sama wyspa, owszem ciekawa, ale opłata za wstęp 30 BOB to lekka przesada. Przespacerowaliśmy się więc wzdłuż jej brzegów, ja ukłułem się kaktusem, próbując organoleptycznie przetestować twardość igły lub kolca, sam już nie wiem. Porobiliśmy kilka głupich zdjęć i nadeszła pora rozstania. Nasi współtowarzysze wracali do Uyuni, a my jechaliśmy dalej. Przesiedliśmy się więc do drugiego auta i kontynuowaliśmy naszą podróż z Brazylijczykiem Diego oraz trójką młodych Niemców. Tę noc mieliśmy spędzić w hotelu z soli, w którym nawet łóżka były z solnych brył. Miejscowi budują z solnych bloków z powodów ekonomicznych i braku innych materiałów budowlanych, a zachwycone turyściaki pieją peany. Sytuacja win-win (obopólna korzyść) jak z obrazka :>













29 czerwiec 2015 - DZIEŃ 54.





Prysznic nie działa, myję się więc, niczym mój idol Janek Pradera, w wiadrze lodowatej wody. Już przed śniadaniem czuję, że żyję. Na ten dzień mamy zaplanowane przebicie się przez pustynię celem dotarcia do Laguny Colorada (czerwone jeziorko). Przez pół drogi prosiłem Mojżesza (nasz kierowco-przewodnik, którego omyłkowo raz nazwałem Mesjaszem), żeby dał mi poprowadzić, ten jednak ciągle mnie zbywał obiecankami. Droga mijała nam sprawnie i mijaliśmy niesamowite krajobrazy, najpierw pustynne, ze wspaniałymi okazami wietrzenia eolicznego (wiatrowego), później wulkaniczne. Ogromne wulkany i góry przekraczające 5000 m npm, laguny zasypane wulkanicznymi pyłami, doliny popiołów z wysepkami boraksu... raj dla geografa lub miłośnika geomorfologii - z jednej takiej wycieczki można by zrobić sporo zdjęć do podręcznika geografii :) Ja czułem się spełniony. Podobnie zresztą jak nasz brazylijski kolega, który po raz pierwszy w życiu miał szansę dotknięcia śniegu i rzucenia śniegową kulką. Zobaczenie tej radości na jego twarzy było bezcenne :) Wisienką na torcie były najpiękniejsze moim zdaniem chmury Altocumulus Lenticularis, które pierwszy raz w życiu widziałem na żywo... Dziękuję Ci Pachamamo.

































Przez całą drogę mieliśmy z Mojżeszem niepisaną umowę, że puszczamy muzykę na zmianę. Tak więc po płycie Kampa!, lub Daft Punk nasz przewodnik raczył nas boliwijskim folkiem. Myślę, że taki układ był uczciwy. Po południu dotarliśmy na najbardziej znany na świecie przykład produktu wietrzenia eolicznego -  Arbol de Piedra czyli skalne drzewo. Anka mówiła, że pamięta ten obrazek z książki z geografii właśnie. Po takiej żywej lekcji otwierają się oczy... Wiał tak lodowaty wiatr, że kiedy wracałem zza moczobiorczego kamienia reszta wycieczki była już gotowa i czekała pod autem. Nawet skalne drzewo zostało sfotografowane jedynie z jednej strony ;>






W końcu dojechaliśmy do Laguna Colorada, która rzeczywiście była czerwona przez rozpuszczone w niej minerały i tak jak nam obiecywano, na jej brzegach ucztowały flamingi. Mimo przeraźliwego zimna wybraliśmy się na krótki spacer by zobaczyć je z bliska. Gdybym był flamingiem, raczej poleciałbym w przyjemniejsze miejsce niż nieprzyjazna peryferyjna boliwijska pustynia...


W okolicy jeziorka znajdował się wjazd do parku narodowego gdzie strażnicy kasowali każdego po 150 BOB (ok. 80 zł!!!). Można było tam odbić sobie pieczątkę, dokładnie taką jak w polskich schroniskach górskich i banda Hiszpanów ochoczo wbijała te pieczątki właśnie do paszportów. Ja nie byłem do tego przekonany, gdybym był celnikiem pieczątka w paszporcie z Babiej Góry mogłaby mnie nie przekonać.











Dotarliśmy do naszego schroniska, ja czułem się nie najlepiej, chyba ze względu na wysokość. Pozostali grali w karty i obudzili mnie na kolację. Po niej miło spędziliśmy czas przy kominku i położyliśmy się spać. Światło było limitowane do 21, a rano pobudka o 4, tak więc nie było na co czekać.







30 czerwiec 2015 - DZIEŃ 55. - część 1.


Przepyszne naleśniki o 4 rano na wysokości 4,5 km npm to niezapomniane wspomnienie. Do tego jedzone w czapkach i zimowym stroju, bo w pomieszczeniu na moje przeczucie magistra klimatologii było 5 stopni Celsjusza ;) Wskakujemy do jeepa i ruszamy w ciemną dal. Oh no! Po 10 minutach z tyłu auta zaczyna się szamotanina. Vincent nie ma telefonu. Wracamy więc i ten się oczywiście znajduje na łóżku niezdary. Roztargnienie domeną młodości. Też zdarzało mi się gubić przeróżne, czasem nawet te teoretycznie niezgubialne rzeczy. 19-sto letni Vincent po szkole średniej wybrał się wraz ze swoją 21-letnią koleżanką na kilka tygodni do Ameryki Południowej. Myślę, że w Polsce byłoby to nie do pomyślenia. Mi ludzie odradzali wyjazd na Bałkany, bo przecież jest taaaaaak  baaaardzo niebezpiecznie...


W każdym razie jedziemy dalej. Mojżesz, chcąc nadrobić stracony czas troszkę przedobrzył z prędkością i na wybojach urwał lub przedziurawił chłodnicę. Woda się wylała, buchnęła para, auto stanęło w środku niczego. Mieliśmy szczęście, że za nami jechał strażnik parku i dwóm majstrom dziurę udało się prowizorycznie załatać. Teraz potrzeba nam wody. Mieliśmy trochę zapasów, więc Mojżesz wlał ile uważał i pojechaliśmy dalej. Niestety nasza 25-letnia Toyota była zbyt rozpalona, żeby takie naprawy na cito mogły ostudzić jej niecne zamiary. Po kilku kilometrach para buchnęła ponownie, a auto stanęło na środku pustyni. Nawet fantastyczny wschód słońca w tym momencie stracił swój urok. Zimno (poniżej 0 stopni), dopiero co świta, auto stoi, do schroniska 2-3 godziny pieszo. Mojżesz grzebie pod maską, dziewczyny marzną, ja ogrzewam się mini ogniskami z otaczających nas kolczastych krzaków. Palą się zadziwiająco dobrze, co wprowadza mnie w przyjemny biwakowy nastrój. Już wiemy, że nie zdążymy na zbiorowy autobus do Chile. Teraz pytanie brzmi, co należy robić dalej. Nasz zdesperowany kierowca prosi o całą wodę jaką mamy. Daję Ance znać, żeby broń Boże nie dawała mu butelki, którą mam przykitraną w plecaku. Próbujemy odpalić auto, ale wciąż jest zbyt gorące. Nagle widzę, jak Mojżesz grzebie w bagażniku i leci na przód. O tym nie pomyślałem, w chłodnicy ląduje butelka Coca-Coli i sok jabłkowy... Pchamy auto, na chwilę odpala i w aucie zaczyna pachnieć szarlotką, napalony silnik doprowadził nasz sok do wrzenia. Panie, co pan... to tak to nie pojedziemy. Ja razem z Diego, ściągamy z dachu bagaże, żeby wyciągnąć trochę ciepłych rzeczy, a Vincent z Mojżeszem idą na pobliskie wzgórze, żeby przynieść śnieg i wpakować go do chłodnicy. Diego jakoś już nie garnie się do noszenia śniegu tak jak wczoraj, kiedy radośnie rzucał w nas śnieżkami. Słońce świeci już w pełni, a puch wrzucany do chłodnicy topi się z charakterystycznym sykiem pary wodnej. Sukces, po pewnym czasie auto zapala. I co robi Mojżesz? Chce jechać dalej licząc na to, że zdąży dostarczyć nas na przystanek... Daję mu do zrozumienia, że nie jest to najlepszy pomysł i tym złomem nigdzie nie jadę. Dom wariatów. Cały samochód zaczyna oponować i nasz kierowca nie ma wyjścia. Wracamy do schroniska. On niedoświadczony, 24 lata, musi być w takiej sytuacji pierwszy raz. Dodatkowo, jak na Boliwijczyka przystało, ma problem z komunikacją, wszystkim zaczynają więc puszczać nerwy. Nikt nie wie co robimy dalej. Pada kilka różnych propozycji. W końcu docieramy do schroniska nad Laguną Colorada. My się grzejemy w słońcu, Mojżesz grzebie przy aucie i napełnia baniaki po benzynie wodą, żeby mieć co później wlewać do chłodnicy. Spokojnie zaczynamy rozmawiać i dochodzimy do porozumienia, że jedziemy zgodnie z planem na wszystkie atrakcje i Mojżesz podwiezie nas pod chilijską granicę, którą przekroczymy pieszo (podobno od niej do centrum San Pedro de Atacama jest 5 minut pieszo). 












Jedziemy więc i docieramy w puste o tej porze gejzery bulgoczące błotem i buchające siarką u mało zatłoczone gorące źródła, z których chętnie korzystam. Już w środku, kiedy radośnie pucuje moje ciało (nie brałem prysznica od 3 dni, nie, nie z lenistwa, przypominam, że nie mieliśmy przez ten czas wody, a podmyjki a'la Janek Pradera nie liczę ;)), dociera do mnie fakt, że najprawdopodobniej, każdy kto właśnie siedzi w środku jest w podobnej sytuacji... Miejmy nadzieję, że siarkowa woda zabija grzyby i inne atrybuty niemytego ciała ;) W końcu poganiani przez Mojżesza jedziemy dalej. 












Ten, wciąż licząc na autobus, pędzi na złamanie karku i coś przebąkuje, że nie mamy już czasu na ostatnią atrakcję - Lagunę Verde - zielone jeziorko. Szybko zostaje zbombardowany argumentami przeciwko temu pomysłowi i ostatecznie dojeżdżamy nad lagunę. Okazuje się ona najpiękniejszym miejscem podczas całej wycieczki, zielona woda, nad którą góruje majestatyczny wulkan Licancabur, a wokół pasą się lamy i alpaki... W mojej prywatnej skali trafia na 1 miejsce wśród krajobrazów. Każdy powinien to zobaczyć. Te widoki z pocztówek, plakatów i komputerowych tapet istnieją naprawdę...












Ostatnim elementem okołosolarowej układanki jest graniczna przepychanka i kontrast, przepaść między chilijskim i boliwijskim drogowym standardem. Na granicy bowiem okazuje się, że nie można jej przekroczyć nie będąc właścicielem auta. Dopóki łapówka nie zostanie zapłacona, dopóty nie przejedziesz i gnić na niej będziesz. Celnicy sprawdzają totalnie irytujące formularze, które trzeba wypełniać na każdym przejściu granicznym. Żeby dograć sprawę łapówy, do kantorka wpada nasz kierowco-przewodnik i woła Ankę i Diego, którzy najlepiej mówią po hiszpańsku. Ci po krótkich negocjacjach wpadają do nas po kapustę (składka 250 BOB na 6 osób) i nagle papiery się wypełniają i droga wolna, teraz możesz jechać dokąd chcesz ;) Diego, który ostatni zbierał pieczątki do paszportu napomknął, że sprawa jest już załatwiona i opłacona za co dostał burę, bo na tej granicy przecież nikt nic nie płaci...


Tyle już się wydarzyło, a przecież dopiero 13.00. Wjeżdżamy do Chile, tam kontrola graniczna będzie dopiero w najbliższym mieście, zresztą naszej destynacji, San Pedro de Atacama. Zza tumanów kurzu wyłaniają się znaki drogowe i uwaga... asfalt. W Boliwii takie oczywiste dla europejczyka widoki nie wszędzie są do zobaczenia. Zjeżdżamy więc tym asfaltem w dół, bo jedziemy do miasta, które leży 2 km niżej, niż boliwijski posterunek graniczny. W oddali widać miasto, za nami majaczy sylwetka wulkanu Licancabur, po lewej cień Andów. Wszyscy jesteśmy zmęczeni, niewiele więc rozmawiamy. W końcu dojeżdżamy, obwieszcza to znak drogowy o obowiązkowej kontroli granicznej za 2,5 km w prawo. A co robi nasz kierowca? Zatrzymuje się na środku ulicy, chwilę się zastanawia, a my skonfundowani zastanawiamy się co się dzieje. Za wyprzedzającymi nas autami ciągnie się charakterystyczny mijający nas dźwięk klaksonu, przecież stoimy na środku szosy. Nagle auto rusza i zdaje się skręcać w prawo, w polną drogę prowadzącą do jakichś garaży... Mojżesz, który chyba do tej pory jeździł tylko po salarze i okolicznej pustyni, zamierzał skręcić w tę dróżkę, pewien, że tego właśnie żąda od niego mijany znak... Szybko mu to wybiliśmy z głowy i w końcu, szczęśliwie, dotarliśmy do Chile. Biedny Mojżesz musiał się jeszcze tłumaczyć z nieświadomej próby wwiezienia do Chile kontrabandy - jedzenia, ale szybko udało mu się wytłumaczyć, że tylko nas podrzucił i wraca do Boliwii. Zadowolony, że w końcu się nas pozbył, udał się w drogę powrotną, a my znów w nieznane...






Admirał Rafałek