poniedziałek, 6 lipca 2015

Białe Miasto i okolice

Cześć!

W tym odcinku postaram się krótko, zwięźle i na temat. Jesteśmy jakieś 3 tygodnie do tyłu, a w międzyczasie duuuużo się działo. Czas więc nadgonić. Będzie za to sporo zdjęć :)


13 czerwiec 2015 - DZIEŃ 38.

Sucre, położone na wysokości 2700 m n.p.m, to konstytucyjna stolica Boliwii. Jesteśmy już wyżej niż nasze polskie Rysy, więc o 8 rano, gdy wychodzimy z autobusu, jest nieco chłodno. 

Bierzemy taksówkę do centrum oddalonego o 8 km od dworca (koszt przejazdu 4 zł :D). Nie mamy zarezerwowanego hostelu, więc decydujemy się na hostel z ulotki otrzymanej na dworcu. Okazuje się być strzałem w dziesiątkę. Tani, położony w centrum, tuż przy pięknym Parku Bolivara, a do tego przyzwoite warunki. Check-in dopiero o 12:30, więc pozostaje nam zostawić bagaże i uderzyć w miasto. 

Fotel pana taksówkarza :)

Idziemy na śniadanie na polecany Mercado Central - market, na którym można zjeść niczym prawdziwy Boliwijczyk - dużo i po taniości. Kwestią pozostawiającą wątpliwości są "jedynie" warunki sanitarne na owym mercado - nierzadko brak bieżącej wody i ogólny nieporządek. Ale co nas nie zabije to nas wzmocni! Decydujemy się na pyszne hamburgery w najpopularniejszym miejscu marketu i spacerujemy po targu. 


Market dzieli się na kilka pięter i sekcji np. warzywną, owocową, zielną, ziemniaczaną. Na górze jest sekcja "restauracyjno"-śniadaniowa i osobna "restauracyjno"-obiadowa. Na zewnątrz budynku można zaopatrzyć się w ubrania, elektronikę, sprzęt gospodarstwa domowego i wszystko, co do życia potrzebne. Naszą najlepszą sekcją okazała się jednak sekcja z sokami owocowymi - dzień bez świeżego soczku bądź pysznej sałatki owocowej, to dzień stracony.









Spacerujemy po centrum miasta, które figuruje na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO z powodu pięknej, kolonialnej zabudowy, której fasady pomalowane są na biało - stąd inna nazwa tego miasta - Białe Miasto. Niewątpliwie robi wrażenie. Po Paragwaju uważałam, że w Santa Cruz jest ładnie, ale przy Sucre, które ma miano najładniejszego miasta Boliwii, nie ma szans. Dochodzimy do placu głównego - Plaza 25 de Mayo, które oczywiście jak większość placów głównych w Boliwii, pokryty jest drzewami i krzewami zasłaniającymi wszystko dookoła. Ale to też ma swój klimat - jest ładnie, czysto, zielono i można schronić się przed gorącym słońcem. 






Klimat w Sucre jest zwariowany - w nocy temperatura spada do zera, poranki i wieczory są zimne, więc z hostelu wychodzimy w czapkach i kurtkach, w południe zaś jest ponad 20 stopni i pełne słońce, więc trzeba się rozbierać do krótkich rękawków. 

Udajemy się w kierunku klasztoru jezuitów La Recoleta, z którego rozpościera się wspaniały widok na całe miasto. Do zachodu słońca pozostaje około godziny, więc zamawiamy piwko w kawiarni na wzgórzu, siadamy na leżakach i rozkoszujemy się piękną panoramą. Po zachodzie słońca szybko schodzimy do miasta, bo robi się chłodniej. W końcu docieramy do hostelu, gdzie zakwaterowujemy się w pokoju 4-osobowym z Hiszpanką i Austriaczką. 









Z Parku Bolivara niosą się odgłosy muzyki. Jest sobota, więc najwyraźniej jakieś weekendowe atrakcje. Wiedzeni ciekawością, idziemy zobaczyć, o co chodzi. Jak się później okazuje, niemal codziennie w parku wieczorem gromadzą się grupy taneczne z całego miasta, żeby ćwiczyć taneczne układy. W ogóle tutejszy park spełnia swoją funkcję w stu procentach. Jest dobrze oświetlony, wieczorami gromadzi się tu mnóstwo ludzi, dookoła parku rozstawione są kiermasze i budki z jedzeniem (piece do pizzy, budki z hamburgerami, wata cukrowa, popcorn), na dzieci czeka mnóstwo atrakcji. W środku parku stoi replika wieży Eiffel'a (do owej wieży zupełnie nie podobna, aczkolwiek zaprojektowana przez samego Eiffel'a!), która oblegana jest przez zakochanych młodych Boliwijczyków. 






Wracamy do hostelu i zasłużenie, po nieprzespanej wcześniejszej nocy, zasypiamy mocnym snem. 


14 czerwiec 2015 - DZIEŃ 39.

Pobudka 7 rano - dziś niedziela, więc postanawiamy jechać do Tarabuco - oddalonego o 60 km od Sucre niedzielnego marketu. Lecimy na Mercado Central na śniadanie (2 kawy i 2 bułki z dżemem za jedyne 3,50 zł), po czym wskakujemy w taksówkę na dworzec, skąd już bierzemy busa do Tarabuco. 



Podróż trwa około 1,5 h, widoki są piękne. Jedziemy po krętej, górskiej drodze, cały czas w górę. W końcu docieramy do wioski położonej na wysokości ok. 3000 m n.p.m. 



Cała wioska to jeden wielki targ - jest część  dla gringos - swetry i czapki z alpaki cieszą się największym powodzeniem wśród turystów i jest też część lokalna, na której można kupić wszystko, jak to na tutejszych targach zwykle bywa. 

Ceny dla gringosów oczywiście dosyć zawyżone, ale dla turystów z opanowaną sztuką targowania, nie jest to większym problemem. Boliwijczycy chętnie dobijają targu, choć trzeba uważać, żeby nie przesadzić. 



Boliwijczyk jedzący serce hiszpańskiego konkwistadora - pomnik niezwykle wymowny...


Liście koki

Pierwsze próby żucia koki


Świńska skóra - oczywiście na sprzedaż

Raf kupuje cukrowo-wapienne tabliczki, w celu złożenia ofiary Pachamamie. Każda tabliczka przedstawia inny obrazek - np. serce - na miłość, bank - na pieniądze, krzyż - na religię, biuro - na pracę itp. Żeby się spełniło marzenie, należy położyć wybraną tabliczkę na rozżarzonych węglach. Pachamama spełnia prośby :)

Na co również trzeba uważać, to na zdjęcia. Pięknie ubrane, w lokalne stroje, starsze Boliwijki, nie do końca lubią być fotografowane. Są dwie opcje - albo płacisz kilka bolivianos za pozwolenie na zrobienie zdjęcia albo walisz foty z ukrycia. W innym przypadku można zostać zwymyślanym bądź w bardziej ekstremalnych przypadkach ukamienowanym... niektórzy Indianie wierzą, że wraz ze zrobieniem zdjęcia, zabiera się im część duszy. Tak więc trzeba się pilnować.




W takich miejscach należy też mieć oczy dookoła głowy. Jest to miejsce dosyć turystyczne - czyt. idealne dla drobnych złodziejaszków. W tłumie mały chłopiec dobierał się do Rafałowej kieszeni... bez skutku oczywiście. 

Po kilkugodzinnym spacerowaniu po targu przysiadamy na ławce obok jednego ze sprzedawców. Młody chłopak jest bardzo ogarnięty, studiuje w Sucre, zadaje dużo pytań, jest ciekawy świata. Opowiada nam o realiach boliwijskiego życia. Docenia obecnego prezydenta Evo Morales, który jest Indianinem z ludu Ajmarów, bo jako jedyny prezydent przyjechał podczas swojej kadencji do Tarabuco, spacerował po ulicach, rozmawiał z mieszkańcami. Generalnie z tego co rozmawiamy z ludźmi, Morales cieszy się sporym poparciem wśród Boliwijczyków.

Rafał ostatnio zaczął się zastanawiać, co tu zrobić, żeby nie wyglądać jak gringo. Mamy ciemne oczy, ciemne włosy, wydawałoby się, że możemy w sumie zmienić styl ubierania się i moglibyśmy się wkomponować w otoczenie. Jednak nic bardziej mylnego! Siedząc na ławce z młodym Boliwijczykiem, jesteśmy świadkami, jak jeden z turystów, ubrany od stóp do głów w boliwijskie wdzianko, staje się obiektem wyśmiania przez miejscowych. Niestety, białas białesem pozostanie...


15 czerwiec 2015 - DZIEŃ 40.

Dziś postanawiamy udać się na trekking. Jedną z popularniejszych destynacji górskich są tzw. Siete Cascadas (siedem wodospadów). Nim jednak wskakujemy w micro za miasto, udajemy się na śniadanie na mercado i do agencji turystycznej organizującej kilkudniowe trekkingi. Jutro chcemy jechać na 3-4-dniowy trekking po okolicznych górach.  W agencji okazuje się, że na razie jest nas tylko dwójka, a wyprawy organizuje się od 3 osób, tak więc musimy wrócić po południu, żeby się dowiedzieć, czy ktoś jeszcze byłby zainteresowany. 


Ale wracając do Siete Cascadas - po godzinnej jeździe micro docieramy do jakieś szemranej wioski w środku niczego. Kierowca wskazuje nam drogę na szlak. Po drodze dopytujemy się jeszcze pracowników budowy i ku naszym ogromnemu zdziwieniu wskazówek udziela nam Australijczyk. Co u licha w środku niczego, na budowie, wśród starszych Boliwijczyków, robi trzydziestokilkuletni Australijczyk?! Nie ma za bardzo czasu, żeby z nami rozmawiać, ostrzega nas tylko przed dzikimi psami i wraca do pracy.

Droga jest bardzo przyjemna, może dlatego, że cały czas wiedzie z górki ;) Widoki są niesamowite, dookoła potężne góry i ogromne przestrzenie. Przekrój skał przyprawiłby niejednego geologa o zawrót głowy. Synkliny, antykliny, monokliny, fałdy przewalone - ach, studia się przypominają! 








Nie jest to długi szlak, więc po 2 h docieramy do pierwszej kaskady. Nieco dalej są dwie kolejne. Na trzech kończymy - Iguazu to nie jest ;) Spotykamy czworo młodych Boliwijczyków, którzy uciekli z lekcji i wagarują pod namiotem. 







Powrót jest nieco cięższy, bo to co przeszliśmy w dół, trzeba teraz pokonać w odwrotnym kierunku. Wkrótce jednak docieramy na "szczyt" do wioski, gdzie znowu spotykamy Australijczyka. Proponuje, żebyśmy dosiedli się do niego na obiad, co też robimy. Okazuje się, że kilka lat temu, na wakacjach w Boliwii poznał dziewczynę, która... zaszła z nim w ciążę ;) Jego córka ma teraz 4 lata, a on mieszka tu teraz i pomaga tutejszej społeczności. Planuje też otworzyć hotel w okolicy. 






Żegnamy się i wskakujemy w micro do miasta. Robi się przeraźliwie zimno, a godzinna podróż powrotna przedłuża się przez ogromne korki. Zaczynam się źle czuć, cała trzęsę się z zimna. Opuszczamy w końcu micro i łapiemy taksówkę do hostelu, bo jestem przemarznięta do szpiku kości.

Gdy docieramy do hostelu, łapie mnie gorączka 38,7. Zaczęło się...


16-18 czerwiec 2015 - DZIEŃ 41-43.

Kolejne trzy dni mijają w łóżku. Ja jestem kompletnie rozłożona - dopadła mnie "klątwa Bolivara". Pokój 4-osobowy zamieniamy na 2-osobowy. Raf staje na wysokości zadania i wspaniale się mną opiekuje. Moja dieta składa się z suchych bułek, krakersów i bananów. Zastanawiamy się co spowodowało tak silne zatrucie pokarmowe, jedliśmy praktycznie to samo. No ale na to nie znajdziemy odpowiedzi. Taki kilkudniowy przymuszony odpoczynek dobrze nam zrobi. Namiętnie oglądamy "The Wire", choć po 3 dniach leżenia, zaczyna być to nieco nudne. Na trzeci dzień mojej niedyspozycji, Rafała dopada gorączka 39,3. Tym razem to ja muszę stanąć na wysokości zadania - zimne okłady z buffa skutecznie zbijają gorączkę. Na szczęście Raf szybciej dochodzi do siebie niż ja. 




19 czerwiec 2015 - DZIEŃ 44.

Chorobę czas zakończyć! Po raz pierwszy od 4 dni wychodzę z hostelu - cudownie! Chwilowa niedyspozycja pokrzyżowała nam trekkingowe plany, jednak co się odwlecze, to nie uciecze. Chcemy tylko nabrać nieco sił, więc kolejne dwa dni staramy się spędzić spokojnie, bez przemęczania się. 

Udajemy się więc na zwiedzanie miasta, które rozpoczynamy od... cmentarza. Położony z boku centrum, wśród zieleni, robi nawet wrażenie. W sporych mauzoleach spoczywają prezydenci i wielcy politycy Boliwii. Groby przeznaczone na urny stawia się piętrowo. Co ciekawe, za małymi okienkami, oprócz sztucznych kwiatów, zdjęć itp. wkłada się rzeczy, które zmarły lubił np. jogurt, coca-colę, zabawki ;)


Dalej zwiedzamy kościoły, które nie rzadko mają punkty widokowe na wieżach. Stamtąd podziwiamy panoramę Białego Miasta. Zachodzimy też do Muzeum Mask Indiańskich - mroczne. Po kilkugodzinnym zwiedzaniu wracamy do hostelu. 







Budka telefoniczna - nie mylić z dinozaurem




20 czerwiec 2015 - DZIEŃ 45.

Akcja pralnia. Jako że prawie wszystkie ubrania mamy brudne, postanawiamy wskoczyć w ostatnie czyste, bynajmniej nie wyjściowe ciuchy, czyt. dresy i odzież termalna, i zanieść resztę do pralni. Z reklamówkami brudów wyruszamy w miasto. Zapominamy jednak o tym, że jest sobota i oczywiście wyruszamy w czasie siesty - normalka. Przez 2 h szukamy pralni, jednak bezskutecznie. Albo pozamykane albo do odbioru w poniedziałek. Jutro chcemy wyruszyć na 2-dniowy trekking, więc czekanie do poniedziałku nie wchodzi w grę. 

Okropny dzień - gorąco, my w odzieży termalnej, pralni jak na lekarstwo, a do tego Rafał gubi swoją świeżo zakupioną czapeczkę.  Wkurzeni idziemy na obiad... do prawdziwej restauracji ;) Po przebytym zatruciu pokarmowym, mercado nie brzmi zachęcająco. Mamy ochotę na porządne europejskie jedzenie. Menu dnia okazuje się strzałem w dziesiątkę. Zupa dyniowa, polędwica wołowa z warzywami, a na deser ciasto czekoladowe. Nie wiem, czy to za sprawą niezwykle ubogiej diety spożywanej ostatnimi dniami, ale to był jeden z najlepszych zestawów obiadowych, jakie jadłam! Stek w sosie pieprzowym - zdecydowanie najlepszy! Ciasto czekoladowe - brak słów! A może to po prostu choroba wyostrzyła działanie kubków smakowych... absolutnie niesamowite doznanie kulinarne :)



Po obiedzie postanawiamy iść do kina. Tak, tak, z hiszpańskim dubbingiem. I oczywiście - w 3D. Co to może być? Naturalnie JURASSIC WORLD! (Specjalne pozdrowienia dla theatrical teamu z Universala - byłam z Wami myślami przez cały film :D). Bawiliśmy się przednio, choć zaskoczeni byliśmy ilością małych dzieci podczas seansu - film jest momentami straszny :P


Dzień się zaczął kiepsko, ale obiad i kino skutecznie poprawiły nam humory. Robimy zakupy i z reklamówkami niewypranych ciuchów wracamy do hostelu. Jutro wyruszamy w góry.


21 czerwiec 2015 - DZIEŃ 46.

Pobudka o 7, nasze duże plecaki zostawiamy w hostelu i z małymi wyruszamy na dworzec do oddalonej o godzinę drogi miejscowości Chataquila. Dworzec (inny niż ten, na który przyjechaliśmy), swojej funkcji za bardzo nie przypomina. Jest to raczej klepisko z kilkoma autobusami i barak, w którym można kupić bilet. Kupujemy bilety na 9 rano, za 20 minut - idealnie (niestety tylko miejscówki stojące). Na "dworcu" tłoczą się ludzie z tobołami (swoją drogą zawsze nas zastanawia, co ci ludzie przewożą w tych ciężkich, ogromnych workach po ziemniakach...). Ktoś obok kopie zawiązany worek, który nagle zaczyna się ruszać i kwiczeć, reszta się śmieje. Pod autobusem spotykamy trzy turystki, które też jadą na trekking. Zbliża się godzina odjazdu, więc powoli pakujemy się do autobusu. Robimy błąd wchodząc tam, bo przez kolejną godzinę ludzie wchodzą i wychodzą z niego, przepychają się jedni przez drugich, wnoszą jakieś toboły.. dramat. Z godzinnym opóźnieniem w końcu wyruszamy. 

Godzinna podróż na stojąco nawet szybko leci i nagle autobus zatrzymuje się w środku niczego i kierowca krzyczy "Chataquila!!!". Przeciskamy się przez współpasażerów i dosłownie zostajemy wypluci z autobusu. Autobus odjeżdża zostawiając nas w chmurze pyłu, a my i dziewczyny udajemy się pod mały, kamienny kościółek, który stanowi chyba centrum "osady". 




Pogoda dopisuje, dookoła piękne góry i ogromne przestrzenie - trekking czas zacząć. Pierwszy etap do tzw. Camino del Inca, czyli około 4-kilometrowy kamienny szlak wybudowany przez Inków. Rozpoczynamy na wysokości około 3400 m n.p.m. schodząc w dół doliny. Podziwiamy widoki, boliwijskie góry są niesamowite. Tak geologicznie różnorodne, że aż niewiarygodne. Raj dla geologów. Po około 2 godzinach dochodzimy do położonej w dolinie "osady" z kilkoma prowizorycznymi kamiennymi domkami. Zastanawiamy się, jak tu można żyć - z dala od jakiejkolwiek cywilizacji, w otoczeniu gór, bez sklepów, bez elektryczności. Konsultujemy dalszą drogę z napotkanymi miejscowymi. Mapa, jaką mamy, nie jest zbyt szczegółowa, a o jakichkolwiek tablicach informacyjnych można pomarzyć. W Europie w takich miejscach, jak to, już dawno powstałby park narodowy z całym zapleczem turystycznym dookoła, tutaj jednak wszystko pozostaje dzikie i niezmienione. Dlatego tak często organizuje się tutaj wycieczki z przewodnikiem. Wydawałoby się, że wystarczy podążać widocznym szlakiem, jednak jak się później okazało, nie jest to takie proste.








Z cyklu: "Matka wie, że ćpiesz?" Koka dobra na wysokościowe bolączki



Idziemy więc dalej doliną, wzdłuż rzeki, uklepaną, zakurzoną drogą. Słońce pali niemiłosiernie. Nagle z naprzeciwka wyłaniają się spotkane wcześniej dziewczyny - czyżby już wracały? Okazuje się, że zawróciły, bo straciły już nadzieję, że wybrały właściwą drogę. Wszyscy wiemy, że w pewnym momencie musimy przekroczyć rzekę mostem zwodzonym, ale nie za bardzo wiemy, w którym to będzie miejscu. Uspakajamy dziewczyny, że miejscowi wskazali nam tę drogę, więc dalej idziemy już razem (choć sami nie wiemy, czy poprawnie). Dasha - Rosjanka mieszkająca od kilkunastu lat w Nowej Zelandii, Rae - Nowozelandka i Tasha - Australijka. Miło nam się gawędzi i po kilkunastu minutach w oddali majaczy nam zwodzony most. Gdybyśmy szli z Rafałem sami, z całą pewnością, zaraz za mostem, poszlibyśmy prosto. Całe szczęście jednak, że dziewczyny ktoś wcześniej ostrzegł, że trzeba skręcić w prawo i przejść wyschnięte koryto rzeki (co by nam w życiu nie przyszło do głowy!). Tym sposobem wzajemnie się poprowadziliśmy. Po przejściu doliny, zaczęła się wspinaczka w górę. Ledwo wyznaczone szlaki, gubiące się ścieżki, czy piaszczysta dróżka tuż nad ogromną przepaścią - witamy na boliwijskim szlaku. Słońce już coraz niżej, a miejsca docelowego - "krateru" Maragua" jak nie było, tak nie ma. Co dochodziliśmy do jakiegoś szczytu, okazywało się, że za nim jest kolejny i kolejny. Już zaczęliśmy obmyślać plan noclegu w mijanych po drodze domkach pasterskich, gdy naszym oczom ukazała się w końcu Maragua. 

Miejsce to nazywane jest kraterem, gdyż wioska znajduje się na dnie okrągłej doliny otoczonej kolorowymi sfałdowanymi skałami. Nie jest to jednak krater wulkaniczny, lecz spowodowany erozją.




Droga śmierci








Gdy dochodzimy do wioski, słońce zaczyna już zachodzić. W samą porę kończymy 7-godzinny trekking. Dwóch chłopaków na motorze wskazuje nam drogę do domków, gdzie możemy przenocować. Okazuje się, że Boliwijczyk i Irlandczyk mieszkający od kilku lat w Boliwii nocują tu razem z nami. 

Domki niczym z Hobbitonu, okazują się przyjemnym miejscem na nocleg w środku niczego. W cenie 30 zł mamy kolację (zupę + jajka sadzone z ryżem) i śniadanie (kawę i świeżo wypieczone bułeczki). Wieczór spędzamy przy piwku w wesołym towarzystwie. Gwiazdy na niebie świecą niesamowitym blaskiem. 


Jadą po piwo ;)



22 czerwiec 2015 - DZIEŃ 47.

Pobudka o 7:30 rano, po całodziennym trekkingu spało się cudownie. Słońce świeci, w domku roznosi się zapach świeżo upieczonych bułek i kawy. Doskonały poranek w górach. Kolega Boliwijczyk instruuje nas, że do miejscowości Quila Quila skąd możemy złapać autobus z powrotem do Sucre, jest 3 h drogi. Jedyny autobus w ciągu dnia kursuje po 12, więc o 9 rano żegnamy się i z Dashą i Rae ruszamy w drogę (Tasha załapała się na przejażdżkę motorem do Sucre). 


Wychodzimy na szczyt otaczających krater gór i ostatni raz spoglądamy do tyłu na piękne, kolorowe skały. Z trzech godzin trekkingu robią się cztery i gdy wreszcie dochodzimy do Quila Quila okazuje się, że autobus już pojechał. 









Dochodzimy do centrum wioski, skąd liczymy złapać stopa. Ktoś przecież w końcu musi tędy przejeżdżać. Wraz z nami czeka jeszcze boliwijskie małżeństwo z dzieckiem. Obserwujemy dzieciaki wracające ze szkoły, które są żywo zainteresowane naszą obecnością i wykrzykują w naszą stronę "hello, how are you?". Robimy zakupy w sklepiku, w którym pani ekspedientka ma chyba ze sto lat, porozumiewa się jedynie w języku quechua i wydaje się być niewidoma, bo jak prosimy o coca-colę, podaje nam baterie. 








Ktoś nas informuje, że o 16 będzie jechała ciężarówka do Sucre, więc może nas zabierze. Faktycznie, zaraz po 16 słyszymy silnik auta. Wraz z Boliwijczykami wybiegamy na ulicę, niestety kierowca nas olewa... czas chyba znaleźć nocleg, bo po 3,5 h bezowocnego czekania, zaczynamy tracić nadzieję. Boliwijczycy rezygnują i ruszają pieszo przed siebie (czyżby do Sucre?). Aż tu po kilkunastu minutach zatrzymuje się koło nas pick-up. Wskakujcie na pakę! - krzyczy kierowca. Długo nas nie trzeba namawiać - zachwyceni rzucamy się na tył auta. Udało się! Podróż do Sucre zajmuje nam godzinę, podczas której nieco nas wywiało. Po drodze zgarniamy też boliwijskie małżeństwo z córką, którzy chyba na prawdę szli pieszo do miasta (mała miała gorączkę, więc chcieli się dostać do szpitala!).







W końcu docieramy do Sucre. Dziękujemy panom za podwózkę i wskakujemy w micro do centrum. W autobusie umawiamy się z Dashą na kolację. Ogarniamy się w hostelu, bierzemy prysznic, ucinamy szybką drzemkę i lecimy do miasta. Spędzamy z Dashą miły wieczór w akompaniamencie boliwijskiej wołowiny. Mniam!




Miało być krótko, a wyszło jak zwykle. Mam nadzieję, że chociaż część z Was dotrwała do końca.

Ściskam i dziękuję za uwagę!

Anna M. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz