piątek, 3 lipca 2015

Samaipata

11 czerwiec 2015 - DZIEŃ 36.

Samaipata oddalona jest od Santa Cruz o 3h drogi samochodem. Z wysokości 300 m n.p.m. jedziemy na 1650 m n.p.m, toteż jest to droga kręta, wyboista i cały czas pod górę. Zdecydowanie nie polecana dla ludzi z chorobą lokomocyjną. Do Samaipaty kursują samochody osobowe tzw. trufis, które ruszają po uzbieraniu 4-5 osób. Do naszej trójki szybko dołącza miejscowy i już po chwili ruszamy w drogę. Podróż mija nam na rozgrywce w scrabble, która kończy się sromotną przegraną chłopaków. 


Samaipata to malutka, ospała wieś w samym sercu Kordyliery Wschodniej, słynna z pozostałości prekolumbijskiego miasta - fortu Samaipata - oddalonego o 12 km od wsi. Ta archeologiczna duma Boliwii została wpisana na listę UNESCO, a archeologowie twierdzą, że jej budowa rozpoczęła się w III w. n.e. i miała początkowo znaczenie militarne, później zaś miejsce to było wykorzystywane do obrzędów religijnych.





Znajdujemy hipisowski hostel, w którym zostawiamy rzeczy, idziemy na obiad i szukamy taksówki, która zawiezie nas do fortu. Kierowca okazuje się też licencjonowanym przewodnikiem (po angielsku!), więc decydujemy się także na jego usługi, co by dowiedzieć się więcej o tym tajemniczym miejscu. Zwiedzanie całego fortu zajmuje nam około 2h, a przewodnik wyczerpująco odpowiada nam na pytania. Największe jednak wrażenie robi na nas fakt, że znajdujemy się na połączeniu trzech regionów - zalesionej Amazonii, suchego Chaco i masywów górskich Andów. Gołym okiem można było dostrzec jak zmienia się pokrywa roślinna z zachodu na wschód. Raj dla klimatologów.










Po wycieczce udajemy się na kolację, początkowo przerywaną przez nawiedzoną babkę, która nie dawała nam spokoju, później natomiast umilaną śpiewem i grą na gitarze chilijskiego śpiewaka. 




12 czerwiec 2015 - DZIEŃ 37.

Budzi nas padająca mżawka. Wysyłamy Janka na targ po jajka i po chwili smażymy jajecznicę w hipisowskiej kuchni. Trochę czasu nam schodzi na śniadaniu, więc akurat się rozpogadza. W wiosce nie ma zbyt wiele do zwiedzania, do południa szwendamy się po okolicy. Idziemy też kupić bilety na nocny autobus do Sucre - naszej następnej destynacji. 








Coś chyba nie w tę stronę pomnik postawiono ;)

Decydujemy się na odwiedzenie znajdującego się 2 kilometry od wsi zoo-sanatorium. Nie jest to chyba zbyt uczęszczany szlak turystyczny, bo droga wiedzie przez błotniste kałuże. Drogowskazy też nie należą do najdokładniejszych, bo raz znak pokazuje 500 metrów do celu, a po kilkuset metrach, 1 km do celu... W końcu jednak docieramy do zwierzęcego refugio. Miejsce to jest domem dla zwierząt znalezionych, porzuconych, potrzebujących opieki itp. Pracuje tam kilku wolontariuszy z różnych zakątków świata, którzy witają nas i informują o małpce Chita, która jest maskotką tego miejsca i śmiało można brać ją na ręce :) 
Na początku atrakcją samą w sobie był ślepy, bezzębny i nieco nerwowy pies Lucky, który bardzo spodobał się chłopakom. Spacerowaliśmy sobie pomiędzy klatkami i wybiegami z lamami, nasua, knurem (Janek nieco "podoknurzał" knura), poobserwowaliśmy upośledzonego strusia, małpie figle, a ja, jak na prawdziwą kociarę przystało, nie mogłam się odczepić od spragnionego pieszczot kocurka :) Spotkaliśmy też bardzo miłego jelonka, który swoim języczkiem dopieszczał Jankową dłoń :P

Lucky :P

Doknurzanie knura











W końcu spotkaliśmy Chitę, która nieco znudzona wskoczyła na Jankowe barki i poiskała nieco Jankowe włosy. I tak to sobie przekazywaliśmy Chitę z rąk do rąk :) Nowa przyjaciółka intensywnie domagała się czochrania, bo jak tylko przestawało się ją głaskać, brała naszą rękę i kładła ją w miejscu, gdzie chciała być dotykana ;)









Po jakichś 2h obcowania ze zwierzakami wracamy do wioski, gdzie jemy obiad i idziemy poszukać transportu powrotnego dla Janka. Szczęśliwie Janek dostał pracę w naszym hostelu w Santa Cruz, więc od jutra bierze się do roboty ;) Żegnamy się z Rubasznym Knurem, który wskakuje w odjeżdżający samochód, a sami idziemy do hostelu po plecaki. Dzięki Janek za fajnie spędzone dni! Było zacnie! :)

Jest godzina 19, o 21 mamy autobus do Sucre. Udajemy się więc na miejsce zbiórki (restauracja-zajazd przy drodze głównej), gdzie stopniowo dołączają do nas inni turyści. Oczywiście w Ameryce Południowej nigdy nie jest nic na czas, więc zanim spóźniony autobus podjeżdża i pasażerowie robią sobie kilkunastominutową przerwę na kolację, jest już 22. Do Sucre jeżdżą dwie klasy autobusów - semi cama i cama (czyli pół-łóżko i łóżko). Oczywiście nie mylić z prawdziwym łóżkiem. Semi-cama to siedzenia delikatnie rozkładane, cama zaś gdzieś tak 45 stopni. My decydujemy się na wariant 10 zł droższy i do tego z toaletą na pokładzie, co należy tutaj do rzadkości. Po wejściu do autobusu okazuje się, że nasze miejsca są już zajęte przez jakieś zacne starowinki, więc kierowca wskazuje nam miejsca przed toaletą, gdzie siedzenia nie rozkładają się do pozycji maksymalnej. Robimy "awanturkę", że co to to nie i po chwili kierowca przesadza pasażerów i otrzymujemy satysfakcjonujące miejsca.

Psiur na straży pakowania

Kiedy już posileni pasażerowie ładują się do autobusu - ruszamy. Przed nami 11-godzinna podróż do Sucre. Warto wspomnieć, że droga do miasta położonego na wysokości 2700 m n.p.m, wiedzie przez nieutwardzoną, krętą drogą nad ogromnymi przepaściami. Chyba celowo są tylko nocne przejazdy, bo normalnie ludzie mogliby nie wytrzymać stresu towarzyszącego mijanym krajobrazom. Żałujemy nieco, że nie możemy tego doświadczyć, ale mimo wszystko raz po raz, kiedy przebudzamy się na ogromnych wybojach, widzimy mroczne przepaści oświetlane znikomo przez światełka zamontowane na boku autobusu. Liczba gwiazd, jakie widzimy przez szyby, jest magiczna. O godzinie 8 rano, po na wpół przespanej nocy, dojeżdżamy do Sucre.

Pozdrowienia,

Anka Śmietanka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz