środa, 1 lipca 2015

W Świętokrzyskim

7 czerwiec 2015 - DZIEŃ 32.

Noc spędzona w łóżku po podróży w autobusie "pustynna burza" jest wybawieniem. Nie trzęsie, nie ma wszechogarniającego pyłu, brak toaletowych zapachów, błogość... Jesteśmy w Boliwii :) Hostel, do którego trafiamy z polecenia kolegi Janka, który był tu przed nami kilka dni wstecz, okazuje się być strzałem w dziesiątkę. Otwarty przed miesiącem, przestronny, mnóstwo zieleni, z basenem i do tego rodzinna atmosfera. Wstajemy na śniadanie, właściciel Rodrigo na wstępie pyta, z czym sobie życzę tosty - jestem w niebie! 



Wyruszamy w miasto.  Santa Cruz de la Sierra (potocznie zwana Santa Cruz - w tłumaczeniu Święty Krzyż) to największe miasto Boliwii - prawie 2 miliony mieszkańców, ale zupełnie się tego nie czuje. Niska zabudowa, uliczne targi, podrzędne sklepiki. Po 15 minutach docieramy do placu głównego, który zaskakuje nas swoją atrakcyjnością. Dookoła kolonialna zabudowa, akurat jest niedziela, więc wokół placu tłoczą się miejscowi, starsi panowie sprzedają kawę w plastikowych kubeczkach, panie uwijają się przy maszynkach do wyciskania soku z pomarańczy, zielono, słonecznie i - za sprawą patrolujących policjantów - bezpiecznie. Kończy się akurat msza w katedrze, więc wstępujemy na chwilę zobaczyć wnętrze kościoła, a następnie spacerujemy po uliczkach w poszukiwaniu obiadu. Santa Cruz pozytywnie nas zaskakuje, bo po paragwajskich brudnych, szarych miastach, w końcu jest w miarę ładnie. 









Oczywiście jak zwykle głodniejemy w porze siesty, kiedy większość lokali się zamyka, więc przez moment mamy problem ze znalezieniem pożywienia, w końcu jednak natrafiamy na knajpkę pełną miejscowych. Rafał zamawia jedzenie, nie do końca wiedząc co wjedzie na stół, bo nazwy niewiele nam mówią. Po chwili wszystko już jasne - zupa z orzeszków ziemnych (bardzo dobra!) i krowi ozor (nie w moim guście, choć muszę przyznać, że bardzo delikatny i soczysty). 



Nasze zwiedzanie musimy szybko zakończyć, bo Rafał aka Kajman dostaje perturbacji żołądkowych (bynajmniej nie z wcześniej zjedzonego obiadu). Ostrzegano nas przed Boliwią i tutejszymi warunkami sanitarnymi, ale żeby tak od razu w pierwszy dzień? Rano wypił hektolitry yerba mate, która jak się okazało, w nadmiernych ilościach posiada właściwości przeczyszczające ;) Po drodze do hostelu kupujemy ryż i marchewkę, co by trochę złagodzić dietę. Raf odpoczywa przy basenie, ja zabieram się zaś za kolację. Cała rodzina Rodrigo zajada akurat w jadalni rodzinny obiad z dzieciakami i kiedy pytam tylko jak ugotować tutejszy ryż, kobiety przejmują pałeczkę w kuchni i z ryżu i marchewki tworzy się nagle boliwijska potrawka na zatrucia pokarmowe. Słona jak diabli, ale Kajman dzielnie zajada na oczach całej rodziny szczęśliwej, że mogli pomóc :) Przeżył, a co więcej - perturbacje żołądkowe ustąpiły!



8 czerwiec 2015 - DZIEŃ 33.

Po śniadaniu wskakujemy w mikro (odpowiednik paragwajskiego colectivo, choć trzeba przyznać, że bardziej elegancki i nowoczesny), by dotrzeć na obrzeża metropolii, z których blisko już do Parque Regional Lomas de Arena czyli Parku Regionalnego z ogromnymi wydami w roli głównej. Bramy parku od wydm dzieli dystans 7 kilometrów, toteż jako że nie korzystamy z żadnej zorganizowanej wycieczki, odległość tę musimy pokonać pieszo. 



Idzie się przyjemnie, początkowo pośród zieleni chroniącej przed palącym słońcem, później ścieżka wiedzie przez łąki, na których pasą się krowy. Musiało ostatnio padać, bo część drogi jest totalnie zalana i musimy przeprawiać się przez wodne przeszkody. Po kilku kilometrach szlak się zwęża i znów idziemy pomiędzy drzewami i krzewami, pośród których buszują ptaki. Nagle na drodze przed nami dostrzegamy dziwnego strusio-podobnego ptaka. Gonię go z lufą, bo doprawdy dziwne to stworzenie, ale niestety nie udaje nam się go zidentyfikować. W końcu na horyzoncie zaczynają majaczyć jakieś zabudowania i w oddali widzimy wielkie wydmy. Dochodzimy do całego "osiedla" domków, szukamy jakiejś restauracji, ale cisza - wszystko pozamykane na dziesięć spustów - brak żywej duszy. Umarłe centrum turystyczne.







Kierujemy się w stronę wydm, których wielkie połacie wyrastają już teraz kilkanaście metrów ponad ziemię. Wspinamy się na piach i im wyżej tym silny wiatr boleśniej smaga nas piaskiem po łydkach. Na szczycie widać jak ogromne łachy piasku wsuwają się w okoliczne lasy. Piękne miejsce, ale zupełnie puste! 3000 ha piachu i my. Przemierzamy wydmy w poszukiwaniu lagun, które rzekomo nadają się do kąpieli, ale ostatecznie nie wyglądają zachęcająco. Po kilkunastu minutach fotograficznej zabawy jemy "lunch" pod wydmami i udajemy się w drogę powrotną. 












Po drodze spotykamy koleżankę sówkę - ulubionego ptaka kajmana i dzikiego psa, przed którym musimy chować się w krzakulach ;) Mniej więcej w połowie drogi spotykamy trójkę młodych Boliwijczyków, którzy tuż po przejechaniu płytkiej rzeki zakopali się w piachu... malutkim osobowym hyundaiem! Ja bym miała problemy, żeby wjechać tu autem 4x4, ale jak widać boliwijska fantazja nie zna granic ;) Po drodze mijamy duże terenowe auto, więc mamy tylko nadzieję, że wyciągnie ich z tej bezmyślnej próby zwiedzania wydm. Nie mylimy się i po kilkunastu minutach zatrzymuje się obok nas wesoły hyundai, którego wyciągnęła terenówka. Oferują podwózkę do bram parku, więc wskakujemy ochoczo, bo słońce już pali nam ramiona. Kolega kierowca okazał się mieć zadatki na rajdowca i z impetem wjeżdżał w głębokie kałuże, a jego samochodzik niczym zabaweczka raz po raz zalewany był błotnistą wodą. My kurczowo trzymaliśmy się siedzeń, podczas gdy koleżanki rajdowca chichrały się i popijały piwko raz po raz częstując kierowcę... Dziękujemy ładnie za podwózkę i żegnamy wesołą trójkę za bramami parku. 


Pan Patyczak

Wskakujemy w mikro i wracamy do hostelu. Zmęczona słońcem i długą wędrówką przysypiam w autobusie. Gdy docieramy do hostelu, okazuje się, że czeka na nas niespodzianka - kolega Janek, którego mieliśmy odwiedzić w kolejnym mieście  kilka dni później, przyjechał do Santa Cruz i czekał już na nas w hostelu :) Bierzemy prysznic, wskakujemy w taksówkę i jedziemy na kolację do polecanej przez wszystkich restauracji serwującej potrawy kuchni boliwijskiej. Wieczór spędzamy na zajadaniu regionalnych specjałów, sączeniu piwka i polskich pogaduchach. Ja idę spać, ale noc kończy się dla chłopaków późno - Lech zostaje mistrzem Polski, pęka flaszka, śpiewy, tańce i kąpiele w basenie... nie wiem, nie było mnie tam ;)



9 czerwiec 2015 - DZIEŃ 34.

Na następny dzień w trójkę zaplanowaliśmy zoo i Muzeum Indian Guarani. Nie mieliśmy zbyt wysokich oczekiwań jeśli chodzi o boliwijski ogród zoologiczny, toteż byliśmy nawet pozytywnie zaskoczeni. Wprawdzie położony tuż przy ruchliwej ulicy i niektóre klatki i wybiegi dla zwierząt były zdecydowanie za małe, to jeśli chodzi o liczbę i gatunki przeróżnej zwierzyny - było na co popatrzeć. 





Kapibara - największy gryzoń na świecie

Tapir 

Mrówkojad

Nieopodal miało znajdować się Muzeum Guarani, ale jak zobaczyliśmy zamknięty barak z napisem muzeum, który zupełnie nie przypominał swojej funkcji, daliśmy sobie spokój. 

Wskakujemy w taxi (taksówki w Boliwii są bardzo tanie - w obrębie miasta można znaleźć kurs już za 4 zł), jedziemy na zakupy i planujemy usmażyć boliwijskie stejki na kolację. 23 zł za kilogram polędwicy wołowej - da się wyżyć :) Pichcimy kolację i wieczór spędzamy na chilloucie.




10 czerwiec 2015 - DZIEŃ 35.

Następnego dnia wybieramy się z Kajmanem na okoliczny targ. Gdyby sanepid tu dotarł, podłożyłby pod to wszystko bombę i wysadził. Podstawowe warunki higieny raczej tu nie obowiązują. Mięso oblepione przez muchy wisi na hakach i praży się w słońcu. Rozbebeszone kury z wnętrznościami i widocznymi jajkami wzbudzają żywe zainteresowanie kupujących. Można tu kupić wszystko - od ubrań, butów, artykułów gospodarstwa domowego po kosmetyki, elektronikę i pożywienie. 


Jadłodajnia :)
Produkcja empanad


O ile w paragwajskiej Filadelfii mieszkają zwykli mennonici, o tyle w Santa Cruz i jej okolicach można spotkać tych ortodoksyjnych - kobiety i dziewczynki ubrane w proste, szyte sukienki, z chusteczką na głowie - niczym z Dr Queen, mężczyźni zaś w ogrodniczkach i kapeluszach - o wyglądzie prawdziwych farmerów. Wzbudzają zainteresowanie nawet wśród miejscowych Boliwijczyków.

Mennonitka - nie mylić z siostrą zakonną

Grupa mennonitek na targu

Docieramy do centrum w poszukiwaniu poczty, co by wysłać rodzicom zaległe kartki z Brazylii, Argentyny i Paragwaju (w Paragwaju znaczek na kartkę kosztował 14 zł!). Kiedy dochodzimy do budynku poczty głównej, naszym oczom ukazuje się szare, brudne pomieszczenie, ze stosem pudeł dookoła. Miła pani informuje o cenie znaczków na kartkę (7 zł) i na list (10 zł) i sugeruje, żebym wysłała więcej kartek w liście, bo do wagi 20g list wyjdzie taniej. W sumie dobry pomysł - mam 3 kartki do wysłania rodzicom, więc wszystko mogę zapakować w jednym liście. Proszę więc o kopertę, ale pani odsyła mnie przed pocztę, gdzie starsze panie sprzedają na ulicy artykuły pocztowe. Kupuję więc kopertę, wkładam kartki, adresuję, zaklejam taśmą klejącą i wracam do pani po znaczki. Pani waży list, a tam 25g. Bierze więc kopertę i odkleja taśmę klejącą. Po chwili znowu waży. Coś jej nie pasuje, więc wyjmuje kartki z koperty i waży każdą z osobna. Za chwile waży samą kopertę. Przyglądamy się temu z zainteresowaniem i pytamy, co ona robi. Okazuje się, że powyżej 20g cena za znaczek jest dwa razy droższa, więc kombinuje jak by tu zmniejszyć wagę - na przykład przez usunięcie taśmy, bo ta waży swoje. Przeszła samą siebie proponując przycięcie pocztówek na obrzeżach, żeby zmniejszyć ich wagę! Parskamy śmiechem i ostatecznie wyciągam z koperty jedną pocztówkę - trudno, pójdą tylko dwie. Ale pani miała szczere chęci ;)




O 16:30 spotykamy się pod katedrą z Danusią, na której bloga trafiliśmy kilka dni wcześniej i która mieszka w Santa Cruz od 3 lat. Idziemy wspólnie na kawę do pobliskiej kawiarni i miło gawędzimy sobie o realiach życia w Boliwii. Ostatnio miał miejsce nawet festiwal filmu polskiego w Santa Cruz. Największym powodzeniem cieszył się film o Wałęsie, na który przyszło około 30 osób (w tym Danusia była jedyną Polką). Na "Idzie" było z 10 osób. Życie w Boliwii nie jest łatwe, wiec po trzech latach, za miesiąc, Danusia wraz ze swoim partnerem wracają do Irlandii, gdzie wcześniej mieszkali. Dostajemy nieco podróżniczych wskazówek i żegnamy się. Pozdrawiamy i życzymy powodzenia! :)

Idziemy na wieżę katedry, skąd rozpościera się panorama miasta. Zabudowa jest niska, więc nie czuje się, że mieszka tu prawie 2 miliony ludzi. Następnie idziemy do galerii sztuki, ale niestety tylko dwie małe salki były otwarte. Za to obrazy zrobiły na nas duże wrażenie. Olej na płótnie, sceny z życia Boliwijczyków i tutejsze krajobrazy - piękne malarstwo! Wstępujemy też do galerii rzeźby drewnianej - Manzana 1 - i tutaj też duże zaskoczenie. Nie jesteśmy wielkimi fanami rzeźby, ale prace Marcelo Callau zrobiły na nas ogromne wrażenie. Z jednego kawałka drewna artysta tworzył ludzkie ciała, bądź figury geometryczne tworzące złudzenia przestrzenne - piękne! 











Wracamy do hostelu, gdzie chillujemy się z Jankiem i pakujemy się na kolejny etap podróży - jutro ruszamy w trójkę do Samaipaty.


Nasza dotychczasowa trasa

Hawk!

Anna M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz