sobota, 27 czerwca 2015

Operacja pustynna burza

6 czerwiec 2015 - DZIEŃ 31.

Tak więc jedziemy. Noc. Bełkot paragwajskich pijaczków - na całym świecie taki sam. Autobus standardu odpowiedniego. Przed nami dwugodzinna droga nim nastąpi przesiadka, a w zasadzie wysiadka i kilkugodzinne oczekiwanie. Zmęczeni całym dniem na Chaco szybko usnęliśmy. Obudziło mnie zapalone światło. Anka i Alex wciąż spali, więc zdezorientowany zapytałem konduktora, gdzie mamy wysiąść, żeby dostać pieczątki. I okazało się, że spytałem w samą porę. Byliśmy tuż przed naszym przystankiem, więc szybko obudziłem pozostałych i zwarty i gotowy czekałem na znak.

Przed północą wysiedliśmy pod punktem kontroli granicznej. Autobus, na który mieliśmy się przesiąść, miał przyjechać ok. 4. Nie wiadomo dokładnie o której, musiał dojechać aż z Asuncion. Obudziliśmy celnika i niestety nie dostaliśmy pieczątek - po pierwsze nie mieliśmy biletów, po drugie nie było jeszcze autobusu - pozostało nam czekanie. Zawinęliśmy się więc w śpiwory i czuwaliśmy.





Ku naszemu zaskoczeniu autobus przyjechał parę minut po 4. Teraz chwila prawdy, czy są wolne miejsca i jeśli tak, to czy uda nam się zbić cenę. Cała historia tego autobusu polega na tym, że kupując bilet w kasie, cena jest zawsze taka sama, niezależnie od tego gdzie się wsiada. Tak więc, niezależnie czy wsiedlibyśmy w Asuncion, czy 500 km dalej - czyli tam gdzie czekaliśmy, bilet kosztowałby 300.000 PYG. Nie z nami te numery. Postanowiliśmy spróbować kupić bilet bezpośrednio od kierowcy, poza oficjalnym obiegiem. Ja zostałem więc z rzeczami, a Anka z Alexem udali się na targi. Po wymianie zdań dostaliśmy miejsce pierwszej klasy - przy śmierdzącym kiblu - za uczciwe 200.000 PYG. Autobusowy naganiacz zachachmęcił z listą pasażerów i dostaliśmy nasze pieczątki.



Ale o co chodzi z pieczątkami 200 km od faktycznej granicy? Otóż granica paragwajsko-boliwijska znajduje się na tak odludnym i nieprzyjaznym terenie, że kontrola graniczna po obu stronach jest oddalona o wiele kilometrów od samej granicy.

Ale wróćmy do naszego wehikułu. Jak już wspomniałem, dostaliśmy miejsca VIP, najbliżej latryny. Smród spomiędzy nóg, a otwarcie okien nie wchodzi w grę, bo nasz autobus jedzie po plaży i nawet przy zamkniętych oknach wszędzie unosi się pył. Nie zapomnę widoku, kiedy wpadające do autobusu delikatne światło księżyca uwidoczniało cały ten zawieszony proch... Tak więc, 20km/h, po piachu i takich dziurach, że kierowca, aby je wyminąć, musiał manewrować niczym nastolatka po klawiszach telefonu. Do tego było przeraźliwie zimno. Piekielny autobus pokazywał nam gdzie nasze miejsce... do tego firma przewozowa wciąż sobie z nas kpiła, pisząc na zagłówkach - "Gracias per tu preferencja" - dziekujękujemy za wybór, jaka szkoda, że innego nie było...



Po kilku godzinach, dwóch kontrolach granicznych i trzepaniu bagaży, droga poprawiła się na tyle, że mogliśmy zasnąć. Wyobraźcie sobie sen w sytuacji kiedy ktoś was szarpie na poboczu szutrowej drogi... tak to mniej więcej wyglądało. Podczas sprawdzania ładunku autobusu Anka zapoznała się bliżej z leniwym, grubym celnikiem, który podobno ma znajomych Polaków i strasznie ucieszył się na nasz widok. Nie wiem jak mogło kogokolwiek przywiać na to pustkowie, podejrzewam jakichś ściganych przez interpol przestępców.

W końcu, już w pełnym słońcu, dojechaliśmy do boliwijskiej kontroli granicznej. A tu niespodzianka. Takiego przejścia granicznego jeszcze nie widziałem. Zbita z desek budka z napojami, 3 parasolki mobilnych kantorów i kantorek z dosyć nieuprzejmymi celnikami. Można i tak :)



Cambio, cambio!

Kilka kilometrów za punktem granicznym pożegnaliśmy się z Alexem, który wysiadał przed nami i pełni niepokoju ruszyliśmy dalej. Tak nas wytrzęsło, że na pierwszym dłuższym przystanku po serowej drodze, nasz kierowca poprzykręcał śruby w zawieszeniu, a co przystanek dolewał wody do chłodnicy. Ile jeszcze zostało? Okazało się że jeeeszcze długo. Na tyle długo, że dostaliśmy i zjedliśmy pierwszy w Boliwii obiad, obejrzeliśmy film o wilkołakach z Antonio Banderasem, Gladiatora i Alexandra :) Krajobraz z zupełnie płaskiego zaczął falować, zmienił się w góry, by znów delikatnie złagodnieć. Po 22 godzinach, cali i zdrowi dojechaliśmy do Santa Cruz. 


Autobusowy obiad 


PS. Na trasach międzynarodowych najwyraźniej nie istnieją limity czasu pracy kierowców, nasz szofer prowadził prawie przez całą drogę, zamieniając się jedynie na chwilę z naganiaczem...

Pozdro,

RQ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz