środa, 17 czerwca 2015

Wołowe kolonie wśród mennonickiej sekty

3 czerwiec 2015 - DZIEŃ 28.

Elo,

Ten post powstał w Sucre, przy współpracy z boliwijską młodzieżą, która w parku w pobliżu naszego hostelu ćwiczy regionalne tańce i umila mi pisanie tradycyjną muzyczką :)

"Tututu tututu tututu ..." - znacie kogoś kto lubi dźwięk budzika?!

Wstawanie z łóżka kiedy jest jeszcze ciemno nigdy nie należy do przyjemności, zwłaszcza na wakacjach. Wyjrzałem za okno naszego apartamentu, które oprócz swojej oczywistej funkcji służyło również za drzwi prowadzące na balkon. Zaczyna świtać, nic nie widać, ocena meteorologiczna się nie powiodła ;)

Wrzucamy więc na plecy spakowane poprzedniego wieczora plecaki i ruszamy w stronę dworca. Jak mogliśmy zapomnieć o wzięciu numeru telefonu od naszego woźnicy... przez zaniedbanie musimy teraz iść pieszo. Po drodze kłaniamy się oświetlonej MB z Dzieciątkiem i niczym juczne osły powoli kierujemy się ku dworcowi. Przed nami ulubiona ostatnio czynność Anki - biletowe targi. Niestety bilety były rezerwowane przez system, którego naganiacze nie potrafią lub nie chcą oszukać. Próbujemy więc inaczej. Niech nam sprzeda bilety na lewo, przez kieszeniowy system rezerwacji. I tu niespodzianka, w naszym zdezelowanym autobusie zamontowana jest kamera i naganiacze są rozliczani z ilości pasażerów , nielegalnych akcji w środku pojazdu, itp. Nie chciało nam się w to wierzyć, ale kula szpiegula rzeczywiście była zamontowana obok naklejki z Jezusem i znaczkiem adidasa. Starszy pan, cały czas przysłuchiwał się Ankowym próbom przekupstwa - pewnie liczył, że sam coś ugra - ostatecznie pokazał nam swój bilet, na którym, jak byk widniała stała cena - 90 tysięcy PYG. No nic, trzeba brać.

Wsiedliśmy do naszego rydwanu. Dziwny paradoks, jeden z droższych i jeden z najgorszych jakim jechaliśmy. Ta zagadka się wkrótce wyjaśniła. Chwilę po zajęciu najlepszych naszym zdaniem miejsc zostaliśmy z nich przegonieni przez właściciela owych miejscówek. Każdy ma swój numer na bilecie. Nasze miejsca natomiast Niemiec Aleks. Okazał się być w porządku i miał podobny do naszego plan, więc później chwilę się z nim pobujaliśmy. Miły pan, który uparcie chciał nam wyjaśnić to, co już sami wiedzieliśmy (miejscówki na biletach) okazał się być szeryfem i przez pół drogi pilnował, żeby każdy siedział na swoim miejscu. Rozdarte siedzenia czy zepsuty system rozkładania nie niepokoiły mnie jednak tak bardzo, jak brak toalety... Po wczorajszej autobusowej przygodzie, kiedy po "zaperfumowaniu" całego autobusu miałem na sobie spojrzenia większości współpasażerów trochę się tego obawiałem. Ostatecznie jednak podróż minęła bez komplikacji. Wraz ze zbliżaniem się do celu coraz lepiej rozumieliśmy powód wątpliwej jakości i zawyżonej ceny naszego busa. Otóż droga do Filadelfii do której zmierzaliśmy była tak fatalna, że podstawienie nowego autobusu w normalnej cenie byłoby szaleństwem. Przypuszczalnie na tę trasę wypuszczają najgorsze rupiecie, bo po ich rozsypaniu się przez dziury w drodze naprawa jest łatwiejsza i tańsza niż aut nowszych, czy o lepszym standardzie.

Autobusowa adoratorka



W końcu, po kilku godzinach telepania, lasu palm za oknem (nazwałem tę formację roślinną "las palmas") i minięciu zaledwie 3 miast dojechaliśmy do celu. Dworzec w Filadelfii okazał się być błotnistym barłogiem, ale średnie pierwsze wrażenie zostało szybko zatarte przez to co zobaczyliśmy później.



Rio Paraguay

Filadelfia to bowiem kolonia mennonitów przegnanych przez Rosjan po rewolucji październikowej. Jej mieszkańcy o europejskim rodowodzie znają standardy starego świata i ich miasteczka na północy Paragwaju są zadziwiająco porządnie utrzymane. Kiedy mijasz na ulicy kilka białych, blondwłosych dziewczynek na rowerach i dziadka mówiącego po niemiecku w środku Paragwaju, wiedz że coś się dzieje. Mennonici bowiem mają szwajcarsko-holenderskie korzenie i porozumiewają się w niemieckim dialekcie. W latach 20.i 30. XX w. wykupili od Paragwaju ziemię, na której pozakładali farmy i hodowle bydła, które obecnie przynoszą im majątek, co widać po wyglądzie ich miasteczek. Oprócz Filadelfii na Chaco (region, o którym mowa będzie w kolejnych postach) istnieje kilka innych mennonickich miasteczek, które zaskakująco dobrze sobie radzą, żyjąc głównie z produkcji mięsa, mleka i orzeszków ziemnych.







Po wydostaniu się z dworca udaliśmy się do jednego z dwóch hoteli w mieście. Z rozpiski na recepcji wynikało, że mają tylko dosyć drogie pokoje w dwóch standardach. Po krótkich negocjacjach okazało się, że mają też niskobudżetowe pokoje w rozpadającym się, dosłownie, budynku obok - cena trzykrotnie niższa od hotelowej i do tego bufet śniadaniowy w cenie - czy trzeba nam czegoś więcej?! :)

Sufit podwieszany w naszym hotelu

Zakwaterowaliśmy się i wieczór minął nam na organizowaniu sobie atrakcji na następne dni i kolacji z Aleksem w hotelowej restauracji, gdzie do końca wyjazdu zajadaliśmy fantastyczną paragwajską wołowinę z okolicznych rancz w równie fantastycznych cenach. Po wcześniejszej makaronowo-chlebowej diecie nad Laguną Blanca, po której mój brzuszek i jego dolne ujście eksplodowało, pobyt w Filadelfii był niczym turnus w gastronomicznym sanatorium :)

Krówka robi "muuu" i daje mięsko, a z mięska jest stek, który każdemu proponuję na dzisiejszy wieczór. Dla mnie średnio wysmażony, bardziej krwisty.

Mniam!

DrapieżnIK


4 czerwiec 2015 - DZIEŃ 29.

Dzień dobry!

Wyspani i pełni werwy wyskoczyliśmy z łóżek ciekawi śniadania, które było w cenie naszego niedrogiego pokoju. Po hostelowych śniadaniach, które to były raczyły nas tostami z dżemem, nie oczekiwaliśmy zbyt wiele. A tu jakże miła niespodzianka. Nieźle wypełniony hotelowy bufet, z ciastami, świeżymi owocami, sałatkami owocowymi, pysznym musli z orzechami i jogurtem i uwaga... instant Yerba Mate :) Jakże miła odmiana. Po takiej dawce błonnika tylko czekałem, aż moje ciało da znak do desantu :)

Jak miło jest mieszkać w małym mieście, gdzie do wszystkiego jest blisko. Żeby dostać się do zaplanowanego na dziś muzeum wystarczyło przejść przez ulicę. Przed nami były dwa obiekty - historii miejscowych menonitów i historii naturalnej prezentujące faunę i florę Chaco, na którym się znajdowaliśmy. Zmierzając do muzeum zaniepokoił i zaciekawił mnie jeden szczegół. Skąd u diabła w miejscowym parku przylegającym do muzeum stalowa brama zwieńczona czerwoną gwiazdą?! Tę i inne zagadki wyjaśniły się po zwiedzaniu.




Muszę pozwolić sobie na małe wtrącenie.  Piszę tego posta z Sucre w Boliwii opiekując się Anką, której najprawdopodobniej zaszkodziło targowe jedzenie, ale do rzeczy. Z naszego pokoju i z miejsca z którego piszę mam jak na dłoni park Bolivara - fantastyczna zielona przestrzeń miejska. Jest bardzo zadbana i służby miejskie dokładają wszelkich starań, żeby taka pozostała. I przed chwilą właśnie widziałem następującą sytuację. Pani ogrodnik (zwróćcie proszę uwagę na stylizowane na tradycyjne stroje unifomy) podlewająca trawnik, chyba od zbyt długiego przebywania z wodą, musiała poczuć potrzebę fizjologiczną i postanowiła się jej oddać 10 metrów od swojego miejsca pracy. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie była to godzina 16, a owym wychodkiem była studzienka kanalizacyjna ;>



Wracam do Filadelfii. Oba muzea były wyjątkowo dobrze przygotowane. Pierwsze jakie zwiedziliśmy to muzeum historii miejscowych mennonitów. Pani przewodnik płynną angielszczyzną opowiedziała nam o swoich przodkach, którzy przez pewien okres zamieszkiwali nawet obszar dzisiejszej Polski. Ich trzymanie się kultury, tradycji i brak chęci do asymilowania się ze społecznościami w jakich mieszkali przypomniało trochę historię Żydów w Europie. Filadelfijscy ostatecznie zostali przepędzeni z Rosji i zamieszkali w Paragwaju. Polecam zapoznać się z tą historią, ciekawa czytanka. Ciekawostką było to, że mieszkający tutaj mennonici nie trzymają już tak kurczowo swoich zasad, zdecydowali się na biznes, pozbyli się swoich tradycyjnych strojów i porzucili zwyczaje zakazujące np. picia alkoholu czy korzystania z elektryczności. Tych tradycyjnych, chodzących w ogrodniczkach, kapeluszach i długich sukienkach spotkaliśmy później w Boliwii.


W drugim muzeum prezentowano faunę i florę Chaco. Niektóre z wypchanych zwierząt zaskakiwały swoim rozmiarem - np. mrówkojad wielki, tapir albo jaguar. Na mnie największe wrażenie zrobiła kolekcja drzew. Te były prezentowane na różne sposoby - od przekrojów poprzecznych pokazujących barwę, przez meble z nich zrobione, gdzie można było sprawdzić ich ciężar, lub smaczki typu najtwardsze kolce (przekleństwo rolników, przebijają opony traktorów), albo trumny z baobabu. Drzewa Chaco to prawdziwe bogactwo natury, ich barwa pobudzała wyobraźnię. Ciekawostką jest też to, że większość z nich jest tak ciężka, a drewno jest tak gęste, że tonie. 






Trumienka z baobabu - drewno super łatwe w obróbce


Ostatnim fragmentem muzeum była część pokazująca przedmioty wykonane przez rdzennych mieszkańców. Wspaniale plecione, naturalnie barwione tkaniny, których włókna pozyskuje się z aloeso-podobnych liści. Dla mnie najciekawsze były włócznie i strzały do których produkcji Indianie wykorzystywali kable telefoniczne używanie przez wojsko do komunikowania się podczas wojny o Chaco. Drugie życie przedmiotów nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać.



Resztę dnia spędziliśmy na leniuchowaniu nad basenem (owszem, w cenie naszego apartamentu mieliśmy do niego dostęp :)). Wieczorem natomiast załatwiliśmy sobie wycieczkę wgłąb suchego Chaco. Naszym przewodnikiem miał być Klemens - Niemiec mieszkający w Filadelfii od 17 lat. Po ustaleniu szczegółów spokojnie oddaliśmy się dalszej sielance.



Chciałbym jeszcze dodać kilka słów o samej społeczności Filadelfii. Większość jej mieszkańców to biali ludzie rozmawiający w niemieckim dialekcie. Najczęściej są członkami tzw. cooperativy - stowarzyszenia, które jest właścicielem ziemi, którą dzierżawi, części sklepów, zakładów przetwórczych, czy naszego hotelu. Członkom tej spółki daje wiele korzyści. Rozmawiałem z Klemensem i mówił mi, że dostanie się tam z zewnątrz graniczy z cudem - on sam bez skutku próbował. Tworzy to w mieście pewien, zresztą bardzo widoczny, podział na "nas" i "ich". W sklepach czy na farmach np. w większości pracują rdzenni Paragwajczycy. Za mało wiem, żeby to obiektywnie ocenić, ale z mojej perspektywy, co zresztą potwierdził nasz mieszkający tam kilkanaście lat przewodnik, izolowanie się w taki sposób kojarzy mi się z rasizmem...

Żegnam,

Rafał Kuźmicki

PS. Zapomniałem napisać o sowieckiej gwieździe. Ten pomnik-brama jest dla miejscowych symbolem wolności. Przez taką samą bramę bowiem przejeżdżały pociągi opuszczające Rosję, którymi przed bolszewikami uciekali mennonici.


Nasza paragwajska trasa

Nasza dotychczasowa trasa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz