piątek, 26 czerwca 2015

Chaco

5 czerwiec 2015 - DZIEŃ 30.

Zbiórka o 9. Mamy farta, do naszej wycieczki dołączyła się Lidia - emerytowany profesor etnologii z Rio de Janeiro. Po pierwsze ciekawa osoba na pokładzie (poopowiadała mi trochę o swoich badaniach nad zwyczajami Indian Guarani), po drugie koszt wycieczki dzielimy na 4, a nie na 3, więc zostaje nam w kieszeni trochę kapusty, w przypadku Paragwaju to nawet kilkadziesiąt tysięcy ;>

Nasza drużyna wygląda następująco: Ana, Rafa, Lidia, Alex i nasz przewodnik Klemens. Wskakujemy do jego terenówki (bez 4x4 nie ma nawet co próbować wjeżdżać w tę dzicz) i wyruszamy na łowy, pełni nadziei, że uda nam się zobaczyć jakiegoś drapieżnika i inne dzieci Pachamamy jakie widzieliśmy poprzedniego dnia w muzeum. Obszar, w który się udajemy to suche Chaco (w przeciwieństwie do  Chaco wilgotnego, gdzie rosną palmy). Palm nie ma, większości pierwotnego "lasu" czy raczej buszu też niewiele zostało, bo miejscowi karczują te tereny pozyskując ziemię do hodowli bydła. 


Jakie są to tereny? Rancza osiągają wielkość 40 000 ha. Niewyobrażalne przestrzenie dla ludzi o europejskim wyobrażeniu gospodarstwa. Prawo podobno warunkuje, jaki procent działki trzeba zostawić w stanie pierwotnym, włączając w to wszystkie zbiorniki wodne. Z tego co słyszałem rozwój większości z tych terenów można zaliczyć do zrównoważonego, ciekawe jednak jak jest w rzeczywistości, nie na papierze. Klemens okazał się być kumatym gościem i całkiem nieźle radził sobie pod gradobiciem pytań. Pokazał nam drzewa chaco i ich zastosowania, odpowiadał na pytania o mennonitach ze swojej, pozbawionej propagandy perspektywy, którą wcześniej bombardowali nas sami zainteresowani. Okazuje się, że wcale nie jest tak kolorowo, jak nam opowiadali i biznes, który tu prowadzą, warunkuje większość sfer życia. 

Naszym najbliższym dłuższym przystankiem miała być przerwa na obiad, który mieliśmy gotować popularnym i zarazem tradycyjnym paragwajskim sposobem - w żeliwnym garnku na ognisku. Do tego czasu wyskakiwaliśmy kilka razy z jeepa, żeby z bliska obserwować krążące wokół nas drapieżne ptaki. Niektóre były ogromne, udało nam się nawet przydybać jednego podczas obiadu - z przybliżenia fotki wywnioskowałem, że zajadał żabkę :) 


Im głębiej wjeżdżaliśmy w suche chaco okazywało się one jednak coraz mniej suche. Klemens powiedział nam, że w ostatnich tygodniach, z powodu ulewnych deszczy, zupełnie niespodziewanych w tej porze roku, zmuszony był odwoływać wycieczki. Chaco to zupełnie płaski teren, którego powierzchnia to sam piach. Ciekawostką właśnie jest to, że nie porzuca się tam kamieniami, ciężko bowiem uświadczyć zdrowego kamulca. Nietrudno więc sobie wyobrazić mieszankę tego piachu z hektolitrami wody, która z powodu jej nadmiaru przestaje wsiąkać wgłąb. Przez takie bagno przejedzie jedynie traktor. Lub czołg. W każdym razie podczas naszej wycieczki zobaczyliśmy inne oblicze suchego chaco - wyjątkowo zielone jak na końcówkę jesieni, czyli teoretycznie pory suchej. A propos suchości, ludzie na tym terenie borykają się z problemem dostępności wody pitnej, zbierają więc deszczówkę. Czasami podobno zdarza się, że mała żabka, albo inne szkodniki wyskakują z kranu wprost do czajnika :) 

 
Skąd się bierze sezam? 





Chcę oglądać twoje nogi 





Kierując się w stronę naszego postoju mieliśmy okazję pierwszy raz w życiu zobaczyć różne niespotykane u nas rośliny. Zaskoczyła mnie uroda juki - manioku, nasz ziemniak nie ma odwagi prężyć się tak dumnie do słońca. Przy drodze obok rosła królowa nocy - kaktus, który kwitnie tylko w nocy i daje owoce pitaja - może szerzej znane jako dragon fruit (mieliśmy okazję go zajadać na targu w Sao Paulo). Pospolitość egzotycznych owocowych drzewek sprowadziła mnie na ziemię. Mango, pomelo czy melony gniły pod drzewami niczym przydrożne mirabelki czy dziurawe papierówki. Niby inaczej, a jednak wszędzie jest tak samo. Unoszący się w aucie pył czerwonej ziemi wyrwał mnie z zadumy. Do tego koloru ziemi i błota nigdy się nie przyzwyczaję.

Maniok

Klemens, jak na byłego kowboja, wykazał się dużą wrażliwością i odpowiedzialnością kiedy zobaczyliśmy w rowie małą przestraszoną jałówkę. Długo się nie zastanawiając, skierował auto do najbliższego rancza i poinformował właścicieli o uciekinierce. Tłumaczył nam później, że taka mała, spanikowana krówka, sama długo by nie pociągnęła, nie było się więc nad czym zastanawiać. Wykazał się również niezłym wzrokiem. W pewnym momencie zatrzymał auto i kazał nam spojrzeć w lewo. A tam? Stado strusi spokojnie zajadające coś w trawie :) W pewnym momencie, przestraszone, wcale nie schowały głowy w ziemię, tylko z zadziwiającą prędkością pognały przed siebie...




Dojechaliśmy na miejsce. Klemens zabrał się za gotowanie, a my wybraliśmy się nad pobliską lagunę, gdzie podobno żyją kajmany i w słoneczne dni wygrzewają się na jej brzegach. Niestety, nie zobaczyliśmy żadnego, a muszę przyznać, że miałem na nie apetyt. Proste biwakowe danie o nazwie guiso okazało się zadziwiająco smaczne. Dodatkowym smaczkiem był deser, którym zostaliśmy poczęstowani po obiedzie. 





Z pełnymi brzuchami wybraliśmy się na krótki spacer nad pobliską lagunę. Zbliżając się do niej wszędzie widać było ślady żyjących nad nią zwierząt, ale znów oprócz śladów kopyt/łap/racic i świeżo rozkopanych przez dziki buchtowisk, niczego żywego (oprócz stad ptaków wodnych) nie wytropiliśmy. 




Laguny, które oglądaliśmy były silnie zasolone, więc w ogromne wrażenie wprawiały kikuty okolicznych drzew.  Las martwych drzew w bajecznej scenerii. Niezapomniany widok. Wilgotna ziemia nad brzegiem jeziorka była niczym plastyczna masa idealnie zachowująca tropy krążących po niej stworzeń. Widok odcisku łapy osiągającego 300 kg tapira wprowadzał w stan czujności. A nuż bydlak wygrzewa się gdzieś nad brzegiem. Ogromne zwierze, które wygląda jak monstrualna świnia z mini trąbą, jest w rzeczywistości bliżej spokrewnione z koniem i nosorożcem, niż knurami. Co z tą Pachamamą?!








Przed dalszą drogą postanowiliśmy jeszcze raz spróbować tropienia kajmana. Idziemy, patrzymy iiiii są! Dwa półtora metrowe jaszczury wygrzewały się na słońcu. Ance udało się ustrzelić je z bezpiecznej odległości swoją lufą. Zaczęliśmy się do nich zbliżać, ale gady były na tyle czujne, że kiedy podeszliśmy zbyt blisko, momentalnie ukryły się w swoim bajorze. Nadałem sobie nowy kryptonim operacyjny i od dziś chciałbym być nazywany KAJMANEM :>




W drodze powrotnej zajechaliśmy do laboratorium, które pracuje nad stworzeniem idealnej krowy. Oprócz badań oferują usługi byków rozpłodników kilku ras, niektóre z nich ważą ponad tonę. Jako, że mieliśmy do czynienia ze specem od bydła, dowiedzieliśmy się, że obecnie na świecie hoduje się ponad 300 różnych ras i prace nad jak najlepszymi krzyżówkami nie dają spokojnie spać hodowcom. Ci ostatni, żeby być na bieżąco chadzają na miejscowe targi bydła. Odwiedziliśmy arenę niczym z teksańskich filmów, gdzie obok pokazów krów i reklamowania usług seksualnych byków, odbywa się też rodeo, ujeżdżanie koni czy dziecięca zabawa, czyli łapanie śliskiego naoliwionego prosiaczka - kto go pierwszy dopadnie, wygrywa i dostaje go na własność. Takie tam kowbojskie rozrywki :)
Ostatnią częścią programu było odwiedzenie kwatery głównej paragwajskich wojsk z czasów bitwy o Chaco. Niestety, Paragwajczycy nie wiedzą jak zadbać o tego typu zabytki i po krótkim spacerze wśród pełnych komarów i limonkowych drzewek ruin wróciliśmy do auta i udaliśmy się do miasta.





Wróciliśmy do naszego hotelu Florida, który ze względu na otoczenie powinien raczej nazywać się Szwabią. Wyskoczyłem na szybkości to bankomatu, co by pobrać brakujące środki na autobus. A w jedynym bankomacie w mieście informacja, że kapusty nie będzie... Klemens uratował nam tyłki i zamienił nam dolary. Po załatwieniu formalności zjedliśmy wspólnie pyszne steki i przewodnik zawiózł nas na autobus, który miał być pierwszym punktem naszej podróży do Boliwii. Na zdezelowanym dworcu okazało się, że na drodze wystąpiły pewne komplikacje. Mianowicie pijani pasażerowie wszczęli w połowie drogi awanturę i przez to nasz autobus miał być godzinę opóźniony. Klemens tak nas polubił i tak dobrze się nam gadało, że został z nami do odjazdu. Swoją drogą, widząc tę melinę na "dworcu", bezpańskie psy i skloszardzonych Indian, myślę, że chciał nas przypilnować, żebyśmy mieli miłe wspomnienia z ostatnich chwil w Paragwaju. Ostatecznie odjechaliśmy z półtoragodzinnym poślizgiem. W tym momencie zaczęła się nasza 20 godzinna przeprawa z Filadelfii do Santa Cruz...

Zawsze chciałem pracować w NASA

Pozdro,

Kajman

2 komentarze:

  1. Kajman robi wrażenie, ale byk to już jakieś monstrum. Zapisujcie przepisy regionalnych potraw, to będziemy pichcić w krk w miarę dostępności produktów:) Pozdrowienia od Poke!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Haha, proszę zwrócić uwagę na przyrodzenie byka - to dopiero robi wrażenie! ;) Ok, pogotujemy coś po powrocie! Szykuj lamę! ;) Pozdrowienia! :)

    OdpowiedzUsuń