czwartek, 11 czerwca 2015

Podmiejskie rarytasy

28 maj 2015 - DZIEŃ 22.

Yo,

Pozdrowienia z Boliwii skąd piszę tego posta. Leje przeokrutnie, więc może w końcu nadrobimy braki.

S17°46.665' W63°10.263'

Wygramoliłem się z mojego fantastycznego barłogu z baldachimem i wyskoczyłem z zatęchłego pokoju prosto pod prysznic. Tam też nie zastałem ekskluzywnego jacuzzi, to co mi zostało to odpalenie wody i mycie zębów. W tym czasie powinna zacząć lecieć ciepła. Na śniadanie standardzik - bułki z dżemem i kawa. Krótka pogawędka ze starszą turystką z Argentyny popijającą Yerbę. Tego dnia zmęczeni Asuncion postanowiliśmy wyruszyć pod miasto. Aregua i Caacupe to nasz cel. Ta pierwsza to małe malownicze miasteczko, które w dużej części utrzymuje się ze sprzedaży ceramiki, która jest na miejscu wykonywana. Drugie to znane na całą Amerykę Południową sanktuarium - zamierzam powiększyć moją kolekcję matek boskich.

Wsiadamy do autobusu za 2300 PYG i jedziemy na punkt przesiadkowy. Po drodze mijamy targi, uniwersytet, ładne parki. Miasto jednak nie robi wrażenia. Docieramy do skrzyżowania, gdzie mamy się przesiąść i przechodnie wskazują nam miejsce skąd odjeżdża nasze colectivo. Kolejne 2300 PYG, ale tym razem jedziemy nim 30km pod miasto. Standardowo do autobusu wsiadają wszelkiej maści sprzedawcy - Anka rozochocona przyjemnym zapaszkiem skusiła się na chipę. Trzeba im przyznać, są mistrzami praktycznej prowizorki. Zmyślnie poskręcane trzymaki do gum do żucia czy kolczyków z piór. Piękno w swojej prostocie. W pewnym momencie do środka wtoczyła się stara babka - kloszardzina - i jęcząc coś w języku guarani zaczęła chlapać po autobusie wodą z butelki. Przypuszczam, że był to swego rodzaju autobusowy egzorcyzm. Przestrzeń kierowcy w naszym colecvito była standardowo wyściełana dywanikami, a drążek skrzyni biegów "ubrany" w puchate ubranko. Jadąc autobusem doskonale widoczne były zabezpieczenia domów, które obserwowaliśmy już wcześniej. Drut kolczasty, przewody pod napięciem, tłuczone szkło wmurowane w ogrodzenia. Chronią się wszystkimi możliwymi sposobami. Nie dziwię im się, ale współczuje, że aż takie środki są niezbędne. Po dłuższej jeździe docieramy w końcu do Aregua. Stwierdziliśmy, że potrzebujemy mocy, więc zanim poszliśmy zajrzeć na pobliski targ rękodzieła, wskoczyliśmy na kawę. Knajpa na rogu, do której weszliśmy, była zaskakująco przytulna i ciekawa. Obrazy na ścianach, kominek, stoliki zaściełane obrusami. Byliśmy zaskoczeni skąd na przedmieściach Asuncion takie miejsce. Zagadka szybko się rozwiązała, kiedy pogadaliśmy z barmanem - właścicielem. Sprowadził się tutaj z Hiszpanii i otworzył to bohemiaste miejsce. Strzał w dziesiątkę.





Wspomniany wcześniej targ ceramiki nie zaoferował niczego zachwycającego. Kilka osób kupowało donice i ładowało je do nowego BMW, a obok biegały dzieci sprzedające gumy do żucia... kontrasty Paragwaju. My się na nic nie zdecydowaliśmy. Podróżując z plecakiem, trzeba uważać z zakupami i należy stale kontrolować jego wagę. Ja już się pozbyłem kilku fantów np. zestawu startowego z Alitalii (ten za zgubiony bagaż) i jedną parę skarpet, które były tak grube, że nigdy nie schły :)




Mieliśmy szczęście do pogody, ale spacer w tym upale okazał się bardziej wymagający niż nam się na wcześniej wydawało. Miasto było zbudowane na kształt krzyża, gdzie jednym z ramion była droga przecinająca miasteczko - tranzyt, a drugie ramię ciągnęło się od kościoła do plaży. Kościół wyglądał jak rakieta i nie możemy nic powiedzieć o jego wnętrzu, bo był zamknięty - pewnie kradzieże - tutaj kościoły otwierają przed mszami. W cieniu drzew otaczających świątynię chowały się dzieciaki wracające albo uciekające ze szkoły. Łatwo je rozpoznać, nawet na prowincji czy w najmniejszych miejscowościach chodzą w eleganckich mundurkach. 



Ania zrobiła kilka zdjęć, chwilkę odpoczęliśmy i poszliśmy w drugim kierunku, tym razem na plażę. Szczerze mówiąc byliśmy ciekawi co tam zastaniemy. Po drodze mijaliśmy rozwalone domki oraz, a jakże, zakłady samochodowe i wulkanizacyjne. Jakie było nasze zaskoczenie, gdy dotarliśmy na miejsce. Najpierw opłata - 1000 PYG - 70 groszy - uczciwa cena. A co za bramą? Super zagospodarowany teren, ścieżki, ławeczki, palmy i trzcinowe parasole na plaży, otwarta siłownia, molo, przystrzyżone drzewa, a trawa regularnie skracana przez spacerujące krowy i konie. Jedyny problem polegał na tym, że podniósł się poziom wody i połowa infrastruktury została zalana. Chyba ktoś źle obliczył zmiany poziomu lustra wody. Już kilka razy widzieliśmy to w Paragwaju (np. promenada w Encarnacion) - jeśli już robią jakąś inwestycję, to od razu z rozmachem, niestety nie zawsze wszystkie kwestie są gruntownie przemyślane. Chwilkę pokręciliśmy się po okolicy szukając miejsca gdzie najlepiej byłoby przekroczyć zalany chodnik, żeby dostać się bliżej brzegu. Nagle Ania zobaczyła psiurka, którego wzięła za naszego przewodnika, wydawało się, że niczym święty Krzysztof, chce nas bezpiecznie przeprowadzić w najbezpieczniejszym miejscu. Była w błędzie, bo psiur wcale nigdzie nas nie prowadził, tylko szukał najlepszego miejsca na zrobienie rzadkiej kupy. Oczywiście zrobił to do wody, którą należało przekroczyć... Chwilkę pogrzaliśmy się na słońcu i obserwowaliśmy fantastyczne chmury. Te baranki (Cumulus humilis) naprawdę robiły wrażenie.










Naładowani witaminą D wyruszyliśmy w drogę do Caacupe. Po drodze kupiliśmy kilka bananów, a obiad planowaliśmy zjeść na miejscu - to w końcu miejsce pielgrzymek, więc infrastruktura turystyczna powinna być na wysokim poziomie. Dotarcie tam, ze spacerem i autobusem, zajęło nam około godziny. A co na miejscu? Bazylika, która miała być ogromna - była raptem spora i do tego w remoncie, bo szykują się na przyjazd Franczesko. Spędziliśmy tam chwilkę oglądając obrazy i rzeźby m.in. papa JP2. 



W drodze na poszukiwanie żarcia, za 2,5 zł kupiłem małą figurkę MB. I co się okazało? Dwie knajpki które widzieliśmy z autobusu - Thais i Amelia były tragiczne - brudny fast food. Zaczęło nas mijać coraz więcej podejrzanych typków: jeden kulawy z przerażającym wzrokiem, obok kloszardzi sprzedający różańce, stare babki bez butów, wszechobecne cambio - mobilny kantor. Matka Boska Caacupiańska chyba poszła na urlop i nie znalazła na zastępstwo nikogo kto zaopiekowałby się tym miejscem. Może bufet? Jest owszem, z zaschniętym gulaszem i kotletami z psa... Dramat. W końcu znaleźliśmy całkiem nieźle wyglądający bar i zrezygnowani zdecydowaliśmy, że niestety tym razem na obiad znów będzie empanada - kiedy uda się nam zjeść normalny obiad?! Zamówiliśmy bułeczki i kawę, na którą dziwnie długo trzeba było czekać... Ania wróciwszy z kibelka, zadziwiona oznajmiła, że widziała ekspedientkę niosącą na górę kawę rozpuszczalną. Ta nagle się pojawiła i zaczęła coś grzać w mikrofali... Paragwajczycy kawy nie pijają, ładują w siebie za to hektolitry Yerba Mate. Wydaje nam się, że nasza barmanka, zaskoczona pytaniem o kawę, zupełnie nie wiedziała co ma zrobić i ostatecznie zalała rozpuszczalną zimną wodą i podgrzała to w mikrofalówce... Mimo wszystko byliśmy już tak zmęczeni tym "turystycznym" miejscem, że wypiliśmy ten wynalazek - swoją drogą nie najgorszy - tocząc dysputę na temat tego w jakiej temperaturze giną zarazki i czy do takiej nasze napoje zostały podgrzane :) Aha, zapomniałem dodać, w naszej kawiarni był też sklep. Podobnie jak autobusowi handlarze oferował wszystko - od figurek matek boskich, przez szampana, podpaski, ciasteczka po baterie :> Brzuchy były pełne, choć nie tego oczekiwaliśmy. Marzę o zupie! No nic, gdy się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma :) 



Idąc na przystanek autobusowy minęliśmy sprzedawczynie różańców, która była tak gruba, że instynktownie przyśpieszyłem chcąc uniknąć obrażeń w ewentualnej eksplozji jej brzucha. Dotarliśmy na skrzyżowanie gdzie miały jechać autobusy do Asuncion. Mieliśmy dość, Caacupe powinno wziąć korepetycje od Lichenia albo Częstochowy. Po chwili zatrzymaliśmy rejsowy autokar, który zabrał nas do Asuncion. Pech chciał, że był pełny i dopiero po pewnym czasie udało nam się usiąść. Do tego moje miejsce było trefne, bo trafiłem na pana, który radośnie prykał (Bogu dzięki, że przy otwartym oknie) i co jakiś czas moje nozdrza były pieszczone zapaszkiem siarkowodoru...

Świeże pączki w autobusie? Czemu nie!

Na dworcu kupiliśmy bilety na Lagunę Blanca, wyjazd jutro 7:15 rano, jutrzejsza podróż miała zająć nam pół dnia. Caacupe tak nas zdezorientowało, że pod dworcem wsiedliśmy w zły autobus i powrót okrężną drogą zajął nam ponad godzinę. Asuncion i okolice zapamiętam na długo...

RQ 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz