wtorek, 16 czerwca 2015

Lekcja przyrody

29 maj 2015 - DZIEŃ 23.

Pobudka o 5:30, po cichu opuszczamy nasz pokój, co by nie obudzić śpiących kompanów i pakujemy się na korytarzu. Za oknem jeszcze ciemno. Recepcjonista chyba myśli, że coś niepostrzeżenie wynosimy pod osłoną nocy, bo jak wypatrzył nas na kamerach, momentalnie pojawia się na korytarzu ;) Żegnamy się z nim i za rogiem czekamy na colectivo na terminal. Miasto budzi się do życia, otwierają się uliczne targi, ludzie jadą do pracy. Dość sprawnie docieramy na dworzec, więc mamy jeszcze trochę czasu na śniadanie. O 7:15 wsiadamy w autobus do Santa Rosa de Aguaray - miasteczka wypadowego nad Lagunę Blanca. W autobusie jak zwykle sprzedaż wszystkiego kwitnie. Postanawiamy, że będę testerem i na przystanku kupujemy ulicznego hamburgera. Do tej pory na szczęście nie mieliśmy żadnych problemów żołądkowych, czas więc na kolejne testy odporności. Ochoczo zajadam kotleta, sałatę, pomidorka, myśląc o warunkach, w jakich owy hamburger był tworzony. Kilka godzin i wszystko powinno się wyjaśnić ;)

Robótki ręczne w autobusie - Rafał nigdy się nie nudzi!

Około 13 docieramy na miejsce. Uklepana czerwona ziemia, kilka stanowisk autobusowych, biletowi naganiacze, sprzedawcy uliczni - witamy w Santa Rosa. Wysiadamy, orientujemy się ile kosztuje bilet na Lagunę Blanca (15 tysięcy PYG) i oddalamy się nieco od tego zgiełku, żeby obmyślić plan działania. Laguna Blanca to rezerwat przyrody, oddalony od miasta o 25 km, nie ma tam żadnych sklepów, jest tylko ranczo, które oferuje noclegi oraz wyżywienie, jeśli się wcześniej zarezerwuje. Jako że my nic wcześniej nie rezerwowaliśmy, zdani jesteśmy na wyżywienie we własnym zakresie. Wyruszamy wzdłuż drogi w poszukiwaniu sklepu, ale oczywiście są sklepy z wszystkimi możliwymi artykułami tylko nie spożywczymi. Natrafiamy w końcu na jakąś norkę z 10 artykułami spożywczymi na krzyż i podpytujemy panią, czy nie ma w okolicy jakiegoś sklepu. Wskazuje nam drogę do supermarketu, który jest oddalony o 700 metrów. Podpytujemy też o cenę biletu na ranczo (10 tysięcy PYG) i decydujemy wrócić na dworzec. Tuż przy nim jest dosyć fajna infrastruktura żywieniowa - małe sklepiki, grillo-bary oferujące mięsko z rożna, mieszkańcy spacerują sobie dookoła. Ludzie czekający na autobus, siedzą na ławkach i oglądają Conana Barbażyńcę na telewizorze zawieszonym na słupie. Taki główny punkt w "mieście". 


Chipa na głowie 
Sprzedaż kwitnie

Ja zostaję z tobołami, zamawiam colę i uprawiam "people watching", a Rafał biegnie do supermarketu po wałówkę. Zagaduje do mnie kilku mieszkańców, pytają skąd jestem, dokąd jadę, dowiadują się dla mnie, o której mamy autobus na ranczo :) Spoglądam na zegarek, Rafała wciąż nie ma, a do odjazdu ostatniego autobusu w tym dniu zostało 20 minut. W końcu jest. Obładowany siatkami zaopatrzył nas w jedzenie na 2-3 dni. Okazało się, że supermarket był mega daleko, większość artykułów stanowiły tam karmy dla psów i artykuły gospodarstwa domowego, zaledwie kilka półek było zaś z jedzeniem. No ale udało się, pożywienie kupione, idę negocjować cenę biletów. Cena dla turystów 50% wyższa. Podchodzę do pana naganiacza, pytam raz jeszcze o cenę biletów - 15 tysięcy - pada z jego ust. - Panie, tydzień temu było 10 tysięcy, nagle jest 15? - zagaduję. Patrzy na mnie spode łba - Skąd jesteś? - Z Polski - Pierwszy raz w Paragwaju? - Pierwszy. Uśmiecha się pod nosem i wypisuje dwa bilety po dyszce. Udało się ;) 

O 14:30 wsiadamy w colectivo, które ma nas wyrzucić przy bramie prowadzącej do rancza. Jedziemy około godziny rozklekotanym autobusem po uklepanej czerwonej ziemi. Mijamy drewniane, chylące się domki, świnie i kury buszują w krzakulcach, bieda aż piszczy. 




W końcu autobus się zatrzymuje i wysiadamy na środku drogi, z której prostopadle prowadzi prosta polna ścieżka w las. W przewodniku przeczytaliśmy, że do samego rancza idzie się jeszcze 3 km, bierzemy więc plecaki, wałówę i maszerujemy polną drogą. Po drodze straszą nas świnie buszujące w zbożu. Docieramy do lasu z nadzieją, że już dużo nie zostało. Droga natomiast ciągnie się niemiłosiernie, my obładowani jak wielbłądy, co jakiś czas robimy przystanki na odpoczynek. Nagle przed nami przez ogromną kałużę przechodzi mała sarna, uroczy widok :) Już zaczynaliśmy się marwić, że będziemy nocować w lecie, nawet obstawialiśmy zakłady, czy za kolejnymi zakrętami będzie nasz upragniony cel, na szczęście w końcu docieramy do rancza. 








Na przeciw wychodzi nam pan, pytając czy mamy rezerwację. O kurcze, nie mamy - oby było miejsce! Na plaży bowiem widzimy grających w siatkówkę turyściaków. Po przejściu 3 kilometrów z plecakami, nie chciałabym wracać do miasta - zresztą nie byłoby jak. Okazuje się jednak, że jesteśmy jedynymi turystami, a ci grający w siatkówkę, to wolontariusze mieszkający w domkach kawałek dalej. Załatwiamy z panem wszelkie formalności i zakwaterowujemy się w domku przy plaży. Rafał jeszcze optuje za namiotem, który jest 3 razy tańszy, ale ostatecznie wybieramy "ludzkie" zakwaterowanie. Słońce zachodzi kolorując chmury pastelami, sielsko, spokojnie, widoczek jak na Mazurach. To jest to, czego potrzebowaliśmy po ostatnich dniach spędzonych w paragwajskich miastach. 



PS. Test hamburgera wypadł pomyślnie - efektów ubocznych brak :)


30 maj 2015 - DZIEŃ 24.

Następnego dnia budzimy się, zimno jak diabli, słońce schowane za potężną warstwą chmur. Całą noc padało, cieszymy się, że nie wybraliśmy namiotu... Wspaniała pogoda na odpoczynek nad jeziorem ;) Jemy śniadanie i pomimo ponurej aury decydujemy się na trekking po jednym ze szlaków. Dołącza do nas pies Lobo, który zachwycony, że może być naszym przewodnikiem, płoszy nam wszystkie zwierzęta, które zamieszkują lasy otaczające lagunę ;) 



Laguna Blanca wraz z otaczającymi ją lasami stanowi rezerwat przyrody, w którym zamieszkuje kilka endemicznych gatunków zwierząt. Jest to idealne miejsce na obserwowanie ptaków, których żyje tu ponad 280 gatunków. Oprócz nich żyją tu m.in. małpy, węże (anakondy!), dzikie strusie, nasua, kapibary i wiele innych. W domu gospodarzy wisi stare zdjęcie, jak kilku mężczyzn trzyma potężną, kilkumetrową anakondę... 



Samo jezioro jest też atrakcją samą w sobie, ponieważ jest jedynym naturalnym akwenem w Paragwaju, zasilanym przez podziemne źródło, z którego woda jedynie wypływa małym strumieniem. Powoduje to, że woda w jeziorze jest krystalicznie czysta, zdatna do picia bez potrzeby wcześniejszego gotowania. 




Podczas naszego trekkingu obserwujemy piękne ptaki i zachwycamy się też tutejszymi mrówkami, które są większe od tych polskich i noszą na swoich barkach liście, kwiaty i inne organiczne fragmenty, niosąc je do na prawdę ogromnych mrowisk. Tak nas zainteresowała mrówcza działalność, że po powrocie z trekkingu oglądamy film dokumentalny o mrówkach ;) Jest też mnóstwo wielokolorowych motyli, które trochę tracą w naszych oczach, kiedy widzimy, że ich ulubionych miejscem spotkań są zwierzęce odchody o_0 W połowie szlaku dopada nas deszcz, więc dalej przez las przedzieramy się w niezawodnych foliakach. 






Mrówki niosące liście do mrowiska




Popołudnie spędzamy na gotowaniu obiadu, pisaniu bloga i relaksie.



31 maj 2015 - DZIEŃ 25.

Nadal zimno. Jako że nasz domek ma nieszczelne drzwi i okno, ja śpię w śpiworze, bieliźnie termalnej i polarze. Każdego dnia punkt 6:30 mamy pobudkę. Na drzewach rosnących dookoła domku zbierają się ptaki - istne ptasie radio. Wrzeszczą, przekrzykują się, łażą po blaszanych dachu skrobiąc pazurkami. Trwa to pół godziny, po czym po jakiejś naradzie - wszystkie odlatują ;) Mamy dwie opcje do wyboru - albo wstajemy albo wtykamy stopery do uszu i śpimy dalej. Rafał zarządza dzisiaj opcję pierwszą. Po śniadaniu bierzemy wędkę, idziemy na plażę i próbujemy coś złowić. Wędka jest jednak kiepskiej jakości, Raf szybko porzuca próby zdobycia pożywiania. Ryby na obiad nie będzie. 











Decydujemy, że znów idziemy na trekking, tym razem w inną część lasu. Jak zwykle towarzyszą nam odgłosy licznych ptaków, na ścieżce widzimy ślady przeróżnych zwierząt. Nieopodal słyszymy pohukiwania, więc idziemy wgłąb lasu wytropić sowę. Niestety, bez skutku. Po kilkuset metrach, przy ścieżce w lesie coś się rusza i dostrzegamy cień dużego zwierzęcia. Może jeleń? Przystajemy z boku ścieżki i obserwujemy sytuację. Jakieś dziwne sapanie, łamanie gałęzi - ewidentnie coś dużego czai się w krzakulcach. Nagle wyłania się... koń! Czarny, chudy, niepodbity - dziki koń w środku lasu?! Nie za bardzo wiemy jak się zachować, bo zwierzę jest ogromne, wychudzone, zajada liście przy ścieżce i atmosfera wokoło jest nieco dziwna. Nagle w oddali słyszymy rżenie innego konia i na środku ścieżki staje drugi potężny zwierz. Teraz już na prawdę zrobiło się nieciekawie. Odwracamy się delikatnie i postanawiamy oddalić się na bezpieczną odległość. Koń w oddali chwilę nas obserwuje po czym wchodzi w las, ten bliżej nas nadal zajada liście, więc przemykamy szybko obok niego i spadamy z miejsca! :P  To było co najmniej dziwne... 














Docieramy do rancza, gotujemy obiad i odpoczywamy. Wieczorem w domu gospodarzy piszemy bloga i planujemy kolejne dni podróży. Towarzyszą nam szczurze odgłosy z kuchni. Rafał śmieje się ze mnie, bo początkowo jestem przekonana, że to myszki polne buszują w makaronie w spiżarni, ale chyba jednak faktycznie nie ma 15-centymetrowych myszek polnych ;)



1 czerwiec 2015 - DZIEŃ 26.

Pogoda się poprawiła i z polaru wskakujemy w strój kąpielowy. Dzisiaj relaks. Cały dzień siedzimy na plaży, czytamy, piszemy bloga, robimy pranie, Rafał robi hardkorowy trening, ucinamy drzemkę - w końcu dzisiaj Dzień Dziecka :) 




Wieczorne niebo jest pogodne, księżyc świeci niesamowitym blaskiem - widzimy nasze cienie! Obok naszego domku na łowy wybrała się sowa. 





2 czerwiec 2015 - DZIEŃ 27.

Budzi nas piękne słońce -  w końcu! Postanawiamy, że zostajemy jeszcze jeden dzień, żal odjeżdżać w taką pogodę. Jemy śniadanie, ja już wskakuję w strój kąpielowy, ale obserwujemy niebo i widzimy, że w oddali gromadzą się chmury. Tyle byłoby z bezchmurnego nieba. Godzina 9 - zmieniamy zdanie i decydujemy, że czas ruszyć dalej ;) Około 10:30 jest autobus do miasta, więc załapujemy się wraz z wolontariuszami na podwózkę na pace pick-upa, który zostawia nas przy drodze głównej. Po 50 minutach podjeżdża zdezelowany, napakowany autobus, więc godzinną drogę do miasta pokonujemy na stojąco wciśnięci między miejscowych. Na zewnątrz 25 stopni, w autobusie jeszcze cieplej, obok siedzi babka z wnuczkiem - w czapkach, kurtkach zimowych i rękawiczkach... w końcu późna jesień ;)

Po godzinie docieramy na znany już nam dworzec w Santa Rosa. Następny punkt programu to oddalone o 170 km miasto Concepcion. Naganiacze podają cenę 50 tysięcy za osobę. O nie, nie dam więcej niż 40 tysięcy ;) Idziemy sobie na spokojnie usiąść i zjeść obiad w przydworcowej knajpce. Autobusy jeżdżą z dużą częstotliwością, więc nie musimy się spieszyć. Zostawiam Rafała przy stole i idę się targować. Podchodzę do pana, który kilka dni wcześniej sprzedał mi bilety na Lagunę. Od razu mnie poznaje i pyta jak było - rozmawiamy sobie i pyta czy na pewno nie mam paragwajskich korzeni, bo wyglądam jak miejscowa ;) Żartujemy sobie chwilę i podpytuję go o bilety. Woła swojego kolegę, który też oznajmia cenę - 50 tysięcy. Ale nie daję się tak łatwo spławić, więc zagaduję ich, śmiejemy się, cena spada do 45 tysięcy. Idę dokończyć obiad i w międzyczasie wypisuję pozdrowienia na pocztówce z Krakowa i prośbę o sprzedaż biletów za 40 tysięcy. Zadziałało. Naganiacze chichrają się i  cieszą na pamiątkę z Polski. Kupione za 40 tysięcy ;)


Pupa pierwsza klasa

Zastanawiacie się pewnie, jak tam radzą sobie nasze żołądki. W autobusie dało się silnie odczuć, że Rafała nie najlepiej. Pech chciał, że klimatyzacja połączona była z toaletą - uwierzcie, że do aromaterapii to było dalekie...


Concepcion

Podróż zajmuje nam 3,5h i o 16 docieramy do Concepcion. Zostawiam Bonifacio na dworcu i idę dowiedzieć się o cenę hotelu obok dworca. Wracam po 5 minutach, Raf stoi otoczony trzema ziomeczkami - taksówkarzem oferującym przejazd autem do miasta, innym taksówkarzem oferującym przejazd tuk-tukiem i dziadkiem-sprzedawcą. Wszyscy coś do niego mówią, a ten stoi bezradnie i się cieszy ;) Uwalniam go z opresji, dziękujemy ładnie panom i postanawiamy skorzystać z jeszcze innej formy przejazdu - konną taksówką  za jedyne 7 zł ;) Ładujemy się na bryczkę i wio do hotelu! 




Pani recepcjonistka przydziela nam pokój dwuosobowy bez okien, ale widząc nasze lekkie niezadowolenie, daje nam w zamian "apartament prezydencki" - ściany to chyba sam Jason Pollock malował ;)


Concepcion wygląda nieco jak wyjęte z dzikiego zachodu - niska, jednopiętrowa zabudowa, trochę knajpek - duży plus jeśli chodzi o Paragwaj - ogólnie przyjemne miasto, ale jak się okazało nie wiele tu można robić. Główna atrakcją jest statua Matki Boskiej z Dzieciątkiem ładnie oświetlona w nocy. No i to by było na tyle. Prognoza pogody na kolejne dni pokazuje 33 stopnie, więc liczymy, że poleżymy sobie może jutro nad rzeką Paragwaj. Pytam się więc recepcjonisty, w które miejsce najlepiej pójść na plażę, a ten do mnie - Zima jest! Plaże już pozamykane! 




Zadowolony hotelowy kiciuś zjadł chwilę wcześniej ogromnego karalucha...


Okazuje się też, że autobus do naszej kolejnej destynacji jeździ tylko dwa razy dziennie o 7 rano i o 21. Zastanawiamy się, co robić, bo w miasto nie oferuje zbyt wielu atrakcji. Wybieramy się jeszcze na wieczorny spacer po okolicy i docieramy nad rzekę, ale ta także nie oferuje żadnego zaplecza turystycznego. Ciemno, jakoś tak mroczno, spadamy stąd. Podejmujemy decyzję, że jutro z samego rana wyjeżdżamy, nie ma co tu siedzieć na siłę. Wracamy do naszego artystycznego pokoju, gdzie do łazienki wchodzi się jak niczym w Narnii - do szafy, pakujemy się i idziemy spać. Jutro pobudka o 5:30.

Pozdrowienia,

Pictacio

1 komentarz:

  1. O, nie dziwię się, ze pies Lobo przeganiał inne zwierzątka- w końcu Lobo po protugalsku to wilk, a temu lepiej nie wchodzić w drogę :)

    OdpowiedzUsuń