sobota, 27 czerwca 2015

Operacja pustynna burza

6 czerwiec 2015 - DZIEŃ 31.

Tak więc jedziemy. Noc. Bełkot paragwajskich pijaczków - na całym świecie taki sam. Autobus standardu odpowiedniego. Przed nami dwugodzinna droga nim nastąpi przesiadka, a w zasadzie wysiadka i kilkugodzinne oczekiwanie. Zmęczeni całym dniem na Chaco szybko usnęliśmy. Obudziło mnie zapalone światło. Anka i Alex wciąż spali, więc zdezorientowany zapytałem konduktora, gdzie mamy wysiąść, żeby dostać pieczątki. I okazało się, że spytałem w samą porę. Byliśmy tuż przed naszym przystankiem, więc szybko obudziłem pozostałych i zwarty i gotowy czekałem na znak.

Przed północą wysiedliśmy pod punktem kontroli granicznej. Autobus, na który mieliśmy się przesiąść, miał przyjechać ok. 4. Nie wiadomo dokładnie o której, musiał dojechać aż z Asuncion. Obudziliśmy celnika i niestety nie dostaliśmy pieczątek - po pierwsze nie mieliśmy biletów, po drugie nie było jeszcze autobusu - pozostało nam czekanie. Zawinęliśmy się więc w śpiwory i czuwaliśmy.





Ku naszemu zaskoczeniu autobus przyjechał parę minut po 4. Teraz chwila prawdy, czy są wolne miejsca i jeśli tak, to czy uda nam się zbić cenę. Cała historia tego autobusu polega na tym, że kupując bilet w kasie, cena jest zawsze taka sama, niezależnie od tego gdzie się wsiada. Tak więc, niezależnie czy wsiedlibyśmy w Asuncion, czy 500 km dalej - czyli tam gdzie czekaliśmy, bilet kosztowałby 300.000 PYG. Nie z nami te numery. Postanowiliśmy spróbować kupić bilet bezpośrednio od kierowcy, poza oficjalnym obiegiem. Ja zostałem więc z rzeczami, a Anka z Alexem udali się na targi. Po wymianie zdań dostaliśmy miejsce pierwszej klasy - przy śmierdzącym kiblu - za uczciwe 200.000 PYG. Autobusowy naganiacz zachachmęcił z listą pasażerów i dostaliśmy nasze pieczątki.



Ale o co chodzi z pieczątkami 200 km od faktycznej granicy? Otóż granica paragwajsko-boliwijska znajduje się na tak odludnym i nieprzyjaznym terenie, że kontrola graniczna po obu stronach jest oddalona o wiele kilometrów od samej granicy.

Ale wróćmy do naszego wehikułu. Jak już wspomniałem, dostaliśmy miejsca VIP, najbliżej latryny. Smród spomiędzy nóg, a otwarcie okien nie wchodzi w grę, bo nasz autobus jedzie po plaży i nawet przy zamkniętych oknach wszędzie unosi się pył. Nie zapomnę widoku, kiedy wpadające do autobusu delikatne światło księżyca uwidoczniało cały ten zawieszony proch... Tak więc, 20km/h, po piachu i takich dziurach, że kierowca, aby je wyminąć, musiał manewrować niczym nastolatka po klawiszach telefonu. Do tego było przeraźliwie zimno. Piekielny autobus pokazywał nam gdzie nasze miejsce... do tego firma przewozowa wciąż sobie z nas kpiła, pisząc na zagłówkach - "Gracias per tu preferencja" - dziekujękujemy za wybór, jaka szkoda, że innego nie było...



Po kilku godzinach, dwóch kontrolach granicznych i trzepaniu bagaży, droga poprawiła się na tyle, że mogliśmy zasnąć. Wyobraźcie sobie sen w sytuacji kiedy ktoś was szarpie na poboczu szutrowej drogi... tak to mniej więcej wyglądało. Podczas sprawdzania ładunku autobusu Anka zapoznała się bliżej z leniwym, grubym celnikiem, który podobno ma znajomych Polaków i strasznie ucieszył się na nasz widok. Nie wiem jak mogło kogokolwiek przywiać na to pustkowie, podejrzewam jakichś ściganych przez interpol przestępców.

W końcu, już w pełnym słońcu, dojechaliśmy do boliwijskiej kontroli granicznej. A tu niespodzianka. Takiego przejścia granicznego jeszcze nie widziałem. Zbita z desek budka z napojami, 3 parasolki mobilnych kantorów i kantorek z dosyć nieuprzejmymi celnikami. Można i tak :)



Cambio, cambio!

Kilka kilometrów za punktem granicznym pożegnaliśmy się z Alexem, który wysiadał przed nami i pełni niepokoju ruszyliśmy dalej. Tak nas wytrzęsło, że na pierwszym dłuższym przystanku po serowej drodze, nasz kierowca poprzykręcał śruby w zawieszeniu, a co przystanek dolewał wody do chłodnicy. Ile jeszcze zostało? Okazało się że jeeeszcze długo. Na tyle długo, że dostaliśmy i zjedliśmy pierwszy w Boliwii obiad, obejrzeliśmy film o wilkołakach z Antonio Banderasem, Gladiatora i Alexandra :) Krajobraz z zupełnie płaskiego zaczął falować, zmienił się w góry, by znów delikatnie złagodnieć. Po 22 godzinach, cali i zdrowi dojechaliśmy do Santa Cruz. 


Autobusowy obiad 


PS. Na trasach międzynarodowych najwyraźniej nie istnieją limity czasu pracy kierowców, nasz szofer prowadził prawie przez całą drogę, zamieniając się jedynie na chwilę z naganiaczem...

Pozdro,

RQ

piątek, 26 czerwca 2015

Chaco

5 czerwiec 2015 - DZIEŃ 30.

Zbiórka o 9. Mamy farta, do naszej wycieczki dołączyła się Lidia - emerytowany profesor etnologii z Rio de Janeiro. Po pierwsze ciekawa osoba na pokładzie (poopowiadała mi trochę o swoich badaniach nad zwyczajami Indian Guarani), po drugie koszt wycieczki dzielimy na 4, a nie na 3, więc zostaje nam w kieszeni trochę kapusty, w przypadku Paragwaju to nawet kilkadziesiąt tysięcy ;>

Nasza drużyna wygląda następująco: Ana, Rafa, Lidia, Alex i nasz przewodnik Klemens. Wskakujemy do jego terenówki (bez 4x4 nie ma nawet co próbować wjeżdżać w tę dzicz) i wyruszamy na łowy, pełni nadziei, że uda nam się zobaczyć jakiegoś drapieżnika i inne dzieci Pachamamy jakie widzieliśmy poprzedniego dnia w muzeum. Obszar, w który się udajemy to suche Chaco (w przeciwieństwie do  Chaco wilgotnego, gdzie rosną palmy). Palm nie ma, większości pierwotnego "lasu" czy raczej buszu też niewiele zostało, bo miejscowi karczują te tereny pozyskując ziemię do hodowli bydła. 


Jakie są to tereny? Rancza osiągają wielkość 40 000 ha. Niewyobrażalne przestrzenie dla ludzi o europejskim wyobrażeniu gospodarstwa. Prawo podobno warunkuje, jaki procent działki trzeba zostawić w stanie pierwotnym, włączając w to wszystkie zbiorniki wodne. Z tego co słyszałem rozwój większości z tych terenów można zaliczyć do zrównoważonego, ciekawe jednak jak jest w rzeczywistości, nie na papierze. Klemens okazał się być kumatym gościem i całkiem nieźle radził sobie pod gradobiciem pytań. Pokazał nam drzewa chaco i ich zastosowania, odpowiadał na pytania o mennonitach ze swojej, pozbawionej propagandy perspektywy, którą wcześniej bombardowali nas sami zainteresowani. Okazuje się, że wcale nie jest tak kolorowo, jak nam opowiadali i biznes, który tu prowadzą, warunkuje większość sfer życia. 

Naszym najbliższym dłuższym przystankiem miała być przerwa na obiad, który mieliśmy gotować popularnym i zarazem tradycyjnym paragwajskim sposobem - w żeliwnym garnku na ognisku. Do tego czasu wyskakiwaliśmy kilka razy z jeepa, żeby z bliska obserwować krążące wokół nas drapieżne ptaki. Niektóre były ogromne, udało nam się nawet przydybać jednego podczas obiadu - z przybliżenia fotki wywnioskowałem, że zajadał żabkę :) 


Im głębiej wjeżdżaliśmy w suche chaco okazywało się one jednak coraz mniej suche. Klemens powiedział nam, że w ostatnich tygodniach, z powodu ulewnych deszczy, zupełnie niespodziewanych w tej porze roku, zmuszony był odwoływać wycieczki. Chaco to zupełnie płaski teren, którego powierzchnia to sam piach. Ciekawostką właśnie jest to, że nie porzuca się tam kamieniami, ciężko bowiem uświadczyć zdrowego kamulca. Nietrudno więc sobie wyobrazić mieszankę tego piachu z hektolitrami wody, która z powodu jej nadmiaru przestaje wsiąkać wgłąb. Przez takie bagno przejedzie jedynie traktor. Lub czołg. W każdym razie podczas naszej wycieczki zobaczyliśmy inne oblicze suchego chaco - wyjątkowo zielone jak na końcówkę jesieni, czyli teoretycznie pory suchej. A propos suchości, ludzie na tym terenie borykają się z problemem dostępności wody pitnej, zbierają więc deszczówkę. Czasami podobno zdarza się, że mała żabka, albo inne szkodniki wyskakują z kranu wprost do czajnika :) 

 
Skąd się bierze sezam? 





Chcę oglądać twoje nogi 





Kierując się w stronę naszego postoju mieliśmy okazję pierwszy raz w życiu zobaczyć różne niespotykane u nas rośliny. Zaskoczyła mnie uroda juki - manioku, nasz ziemniak nie ma odwagi prężyć się tak dumnie do słońca. Przy drodze obok rosła królowa nocy - kaktus, który kwitnie tylko w nocy i daje owoce pitaja - może szerzej znane jako dragon fruit (mieliśmy okazję go zajadać na targu w Sao Paulo). Pospolitość egzotycznych owocowych drzewek sprowadziła mnie na ziemię. Mango, pomelo czy melony gniły pod drzewami niczym przydrożne mirabelki czy dziurawe papierówki. Niby inaczej, a jednak wszędzie jest tak samo. Unoszący się w aucie pył czerwonej ziemi wyrwał mnie z zadumy. Do tego koloru ziemi i błota nigdy się nie przyzwyczaję.

Maniok

Klemens, jak na byłego kowboja, wykazał się dużą wrażliwością i odpowiedzialnością kiedy zobaczyliśmy w rowie małą przestraszoną jałówkę. Długo się nie zastanawiając, skierował auto do najbliższego rancza i poinformował właścicieli o uciekinierce. Tłumaczył nam później, że taka mała, spanikowana krówka, sama długo by nie pociągnęła, nie było się więc nad czym zastanawiać. Wykazał się również niezłym wzrokiem. W pewnym momencie zatrzymał auto i kazał nam spojrzeć w lewo. A tam? Stado strusi spokojnie zajadające coś w trawie :) W pewnym momencie, przestraszone, wcale nie schowały głowy w ziemię, tylko z zadziwiającą prędkością pognały przed siebie...




Dojechaliśmy na miejsce. Klemens zabrał się za gotowanie, a my wybraliśmy się nad pobliską lagunę, gdzie podobno żyją kajmany i w słoneczne dni wygrzewają się na jej brzegach. Niestety, nie zobaczyliśmy żadnego, a muszę przyznać, że miałem na nie apetyt. Proste biwakowe danie o nazwie guiso okazało się zadziwiająco smaczne. Dodatkowym smaczkiem był deser, którym zostaliśmy poczęstowani po obiedzie. 





Z pełnymi brzuchami wybraliśmy się na krótki spacer nad pobliską lagunę. Zbliżając się do niej wszędzie widać było ślady żyjących nad nią zwierząt, ale znów oprócz śladów kopyt/łap/racic i świeżo rozkopanych przez dziki buchtowisk, niczego żywego (oprócz stad ptaków wodnych) nie wytropiliśmy. 




Laguny, które oglądaliśmy były silnie zasolone, więc w ogromne wrażenie wprawiały kikuty okolicznych drzew.  Las martwych drzew w bajecznej scenerii. Niezapomniany widok. Wilgotna ziemia nad brzegiem jeziorka była niczym plastyczna masa idealnie zachowująca tropy krążących po niej stworzeń. Widok odcisku łapy osiągającego 300 kg tapira wprowadzał w stan czujności. A nuż bydlak wygrzewa się gdzieś nad brzegiem. Ogromne zwierze, które wygląda jak monstrualna świnia z mini trąbą, jest w rzeczywistości bliżej spokrewnione z koniem i nosorożcem, niż knurami. Co z tą Pachamamą?!








Przed dalszą drogą postanowiliśmy jeszcze raz spróbować tropienia kajmana. Idziemy, patrzymy iiiii są! Dwa półtora metrowe jaszczury wygrzewały się na słońcu. Ance udało się ustrzelić je z bezpiecznej odległości swoją lufą. Zaczęliśmy się do nich zbliżać, ale gady były na tyle czujne, że kiedy podeszliśmy zbyt blisko, momentalnie ukryły się w swoim bajorze. Nadałem sobie nowy kryptonim operacyjny i od dziś chciałbym być nazywany KAJMANEM :>




W drodze powrotnej zajechaliśmy do laboratorium, które pracuje nad stworzeniem idealnej krowy. Oprócz badań oferują usługi byków rozpłodników kilku ras, niektóre z nich ważą ponad tonę. Jako, że mieliśmy do czynienia ze specem od bydła, dowiedzieliśmy się, że obecnie na świecie hoduje się ponad 300 różnych ras i prace nad jak najlepszymi krzyżówkami nie dają spokojnie spać hodowcom. Ci ostatni, żeby być na bieżąco chadzają na miejscowe targi bydła. Odwiedziliśmy arenę niczym z teksańskich filmów, gdzie obok pokazów krów i reklamowania usług seksualnych byków, odbywa się też rodeo, ujeżdżanie koni czy dziecięca zabawa, czyli łapanie śliskiego naoliwionego prosiaczka - kto go pierwszy dopadnie, wygrywa i dostaje go na własność. Takie tam kowbojskie rozrywki :)
Ostatnią częścią programu było odwiedzenie kwatery głównej paragwajskich wojsk z czasów bitwy o Chaco. Niestety, Paragwajczycy nie wiedzą jak zadbać o tego typu zabytki i po krótkim spacerze wśród pełnych komarów i limonkowych drzewek ruin wróciliśmy do auta i udaliśmy się do miasta.





Wróciliśmy do naszego hotelu Florida, który ze względu na otoczenie powinien raczej nazywać się Szwabią. Wyskoczyłem na szybkości to bankomatu, co by pobrać brakujące środki na autobus. A w jedynym bankomacie w mieście informacja, że kapusty nie będzie... Klemens uratował nam tyłki i zamienił nam dolary. Po załatwieniu formalności zjedliśmy wspólnie pyszne steki i przewodnik zawiózł nas na autobus, który miał być pierwszym punktem naszej podróży do Boliwii. Na zdezelowanym dworcu okazało się, że na drodze wystąpiły pewne komplikacje. Mianowicie pijani pasażerowie wszczęli w połowie drogi awanturę i przez to nasz autobus miał być godzinę opóźniony. Klemens tak nas polubił i tak dobrze się nam gadało, że został z nami do odjazdu. Swoją drogą, widząc tę melinę na "dworcu", bezpańskie psy i skloszardzonych Indian, myślę, że chciał nas przypilnować, żebyśmy mieli miłe wspomnienia z ostatnich chwil w Paragwaju. Ostatecznie odjechaliśmy z półtoragodzinnym poślizgiem. W tym momencie zaczęła się nasza 20 godzinna przeprawa z Filadelfii do Santa Cruz...

Zawsze chciałem pracować w NASA

Pozdro,

Kajman

środa, 17 czerwca 2015

Wołowe kolonie wśród mennonickiej sekty

3 czerwiec 2015 - DZIEŃ 28.

Elo,

Ten post powstał w Sucre, przy współpracy z boliwijską młodzieżą, która w parku w pobliżu naszego hostelu ćwiczy regionalne tańce i umila mi pisanie tradycyjną muzyczką :)

"Tututu tututu tututu ..." - znacie kogoś kto lubi dźwięk budzika?!

Wstawanie z łóżka kiedy jest jeszcze ciemno nigdy nie należy do przyjemności, zwłaszcza na wakacjach. Wyjrzałem za okno naszego apartamentu, które oprócz swojej oczywistej funkcji służyło również za drzwi prowadzące na balkon. Zaczyna świtać, nic nie widać, ocena meteorologiczna się nie powiodła ;)

Wrzucamy więc na plecy spakowane poprzedniego wieczora plecaki i ruszamy w stronę dworca. Jak mogliśmy zapomnieć o wzięciu numeru telefonu od naszego woźnicy... przez zaniedbanie musimy teraz iść pieszo. Po drodze kłaniamy się oświetlonej MB z Dzieciątkiem i niczym juczne osły powoli kierujemy się ku dworcowi. Przed nami ulubiona ostatnio czynność Anki - biletowe targi. Niestety bilety były rezerwowane przez system, którego naganiacze nie potrafią lub nie chcą oszukać. Próbujemy więc inaczej. Niech nam sprzeda bilety na lewo, przez kieszeniowy system rezerwacji. I tu niespodzianka, w naszym zdezelowanym autobusie zamontowana jest kamera i naganiacze są rozliczani z ilości pasażerów , nielegalnych akcji w środku pojazdu, itp. Nie chciało nam się w to wierzyć, ale kula szpiegula rzeczywiście była zamontowana obok naklejki z Jezusem i znaczkiem adidasa. Starszy pan, cały czas przysłuchiwał się Ankowym próbom przekupstwa - pewnie liczył, że sam coś ugra - ostatecznie pokazał nam swój bilet, na którym, jak byk widniała stała cena - 90 tysięcy PYG. No nic, trzeba brać.

Wsiedliśmy do naszego rydwanu. Dziwny paradoks, jeden z droższych i jeden z najgorszych jakim jechaliśmy. Ta zagadka się wkrótce wyjaśniła. Chwilę po zajęciu najlepszych naszym zdaniem miejsc zostaliśmy z nich przegonieni przez właściciela owych miejscówek. Każdy ma swój numer na bilecie. Nasze miejsca natomiast Niemiec Aleks. Okazał się być w porządku i miał podobny do naszego plan, więc później chwilę się z nim pobujaliśmy. Miły pan, który uparcie chciał nam wyjaśnić to, co już sami wiedzieliśmy (miejscówki na biletach) okazał się być szeryfem i przez pół drogi pilnował, żeby każdy siedział na swoim miejscu. Rozdarte siedzenia czy zepsuty system rozkładania nie niepokoiły mnie jednak tak bardzo, jak brak toalety... Po wczorajszej autobusowej przygodzie, kiedy po "zaperfumowaniu" całego autobusu miałem na sobie spojrzenia większości współpasażerów trochę się tego obawiałem. Ostatecznie jednak podróż minęła bez komplikacji. Wraz ze zbliżaniem się do celu coraz lepiej rozumieliśmy powód wątpliwej jakości i zawyżonej ceny naszego busa. Otóż droga do Filadelfii do której zmierzaliśmy była tak fatalna, że podstawienie nowego autobusu w normalnej cenie byłoby szaleństwem. Przypuszczalnie na tę trasę wypuszczają najgorsze rupiecie, bo po ich rozsypaniu się przez dziury w drodze naprawa jest łatwiejsza i tańsza niż aut nowszych, czy o lepszym standardzie.

Autobusowa adoratorka



W końcu, po kilku godzinach telepania, lasu palm za oknem (nazwałem tę formację roślinną "las palmas") i minięciu zaledwie 3 miast dojechaliśmy do celu. Dworzec w Filadelfii okazał się być błotnistym barłogiem, ale średnie pierwsze wrażenie zostało szybko zatarte przez to co zobaczyliśmy później.



Rio Paraguay

Filadelfia to bowiem kolonia mennonitów przegnanych przez Rosjan po rewolucji październikowej. Jej mieszkańcy o europejskim rodowodzie znają standardy starego świata i ich miasteczka na północy Paragwaju są zadziwiająco porządnie utrzymane. Kiedy mijasz na ulicy kilka białych, blondwłosych dziewczynek na rowerach i dziadka mówiącego po niemiecku w środku Paragwaju, wiedz że coś się dzieje. Mennonici bowiem mają szwajcarsko-holenderskie korzenie i porozumiewają się w niemieckim dialekcie. W latach 20.i 30. XX w. wykupili od Paragwaju ziemię, na której pozakładali farmy i hodowle bydła, które obecnie przynoszą im majątek, co widać po wyglądzie ich miasteczek. Oprócz Filadelfii na Chaco (region, o którym mowa będzie w kolejnych postach) istnieje kilka innych mennonickich miasteczek, które zaskakująco dobrze sobie radzą, żyjąc głównie z produkcji mięsa, mleka i orzeszków ziemnych.







Po wydostaniu się z dworca udaliśmy się do jednego z dwóch hoteli w mieście. Z rozpiski na recepcji wynikało, że mają tylko dosyć drogie pokoje w dwóch standardach. Po krótkich negocjacjach okazało się, że mają też niskobudżetowe pokoje w rozpadającym się, dosłownie, budynku obok - cena trzykrotnie niższa od hotelowej i do tego bufet śniadaniowy w cenie - czy trzeba nam czegoś więcej?! :)

Sufit podwieszany w naszym hotelu

Zakwaterowaliśmy się i wieczór minął nam na organizowaniu sobie atrakcji na następne dni i kolacji z Aleksem w hotelowej restauracji, gdzie do końca wyjazdu zajadaliśmy fantastyczną paragwajską wołowinę z okolicznych rancz w równie fantastycznych cenach. Po wcześniejszej makaronowo-chlebowej diecie nad Laguną Blanca, po której mój brzuszek i jego dolne ujście eksplodowało, pobyt w Filadelfii był niczym turnus w gastronomicznym sanatorium :)

Krówka robi "muuu" i daje mięsko, a z mięska jest stek, który każdemu proponuję na dzisiejszy wieczór. Dla mnie średnio wysmażony, bardziej krwisty.

Mniam!

DrapieżnIK


4 czerwiec 2015 - DZIEŃ 29.

Dzień dobry!

Wyspani i pełni werwy wyskoczyliśmy z łóżek ciekawi śniadania, które było w cenie naszego niedrogiego pokoju. Po hostelowych śniadaniach, które to były raczyły nas tostami z dżemem, nie oczekiwaliśmy zbyt wiele. A tu jakże miła niespodzianka. Nieźle wypełniony hotelowy bufet, z ciastami, świeżymi owocami, sałatkami owocowymi, pysznym musli z orzechami i jogurtem i uwaga... instant Yerba Mate :) Jakże miła odmiana. Po takiej dawce błonnika tylko czekałem, aż moje ciało da znak do desantu :)

Jak miło jest mieszkać w małym mieście, gdzie do wszystkiego jest blisko. Żeby dostać się do zaplanowanego na dziś muzeum wystarczyło przejść przez ulicę. Przed nami były dwa obiekty - historii miejscowych menonitów i historii naturalnej prezentujące faunę i florę Chaco, na którym się znajdowaliśmy. Zmierzając do muzeum zaniepokoił i zaciekawił mnie jeden szczegół. Skąd u diabła w miejscowym parku przylegającym do muzeum stalowa brama zwieńczona czerwoną gwiazdą?! Tę i inne zagadki wyjaśniły się po zwiedzaniu.




Muszę pozwolić sobie na małe wtrącenie.  Piszę tego posta z Sucre w Boliwii opiekując się Anką, której najprawdopodobniej zaszkodziło targowe jedzenie, ale do rzeczy. Z naszego pokoju i z miejsca z którego piszę mam jak na dłoni park Bolivara - fantastyczna zielona przestrzeń miejska. Jest bardzo zadbana i służby miejskie dokładają wszelkich starań, żeby taka pozostała. I przed chwilą właśnie widziałem następującą sytuację. Pani ogrodnik (zwróćcie proszę uwagę na stylizowane na tradycyjne stroje unifomy) podlewająca trawnik, chyba od zbyt długiego przebywania z wodą, musiała poczuć potrzebę fizjologiczną i postanowiła się jej oddać 10 metrów od swojego miejsca pracy. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie była to godzina 16, a owym wychodkiem była studzienka kanalizacyjna ;>



Wracam do Filadelfii. Oba muzea były wyjątkowo dobrze przygotowane. Pierwsze jakie zwiedziliśmy to muzeum historii miejscowych mennonitów. Pani przewodnik płynną angielszczyzną opowiedziała nam o swoich przodkach, którzy przez pewien okres zamieszkiwali nawet obszar dzisiejszej Polski. Ich trzymanie się kultury, tradycji i brak chęci do asymilowania się ze społecznościami w jakich mieszkali przypomniało trochę historię Żydów w Europie. Filadelfijscy ostatecznie zostali przepędzeni z Rosji i zamieszkali w Paragwaju. Polecam zapoznać się z tą historią, ciekawa czytanka. Ciekawostką było to, że mieszkający tutaj mennonici nie trzymają już tak kurczowo swoich zasad, zdecydowali się na biznes, pozbyli się swoich tradycyjnych strojów i porzucili zwyczaje zakazujące np. picia alkoholu czy korzystania z elektryczności. Tych tradycyjnych, chodzących w ogrodniczkach, kapeluszach i długich sukienkach spotkaliśmy później w Boliwii.


W drugim muzeum prezentowano faunę i florę Chaco. Niektóre z wypchanych zwierząt zaskakiwały swoim rozmiarem - np. mrówkojad wielki, tapir albo jaguar. Na mnie największe wrażenie zrobiła kolekcja drzew. Te były prezentowane na różne sposoby - od przekrojów poprzecznych pokazujących barwę, przez meble z nich zrobione, gdzie można było sprawdzić ich ciężar, lub smaczki typu najtwardsze kolce (przekleństwo rolników, przebijają opony traktorów), albo trumny z baobabu. Drzewa Chaco to prawdziwe bogactwo natury, ich barwa pobudzała wyobraźnię. Ciekawostką jest też to, że większość z nich jest tak ciężka, a drewno jest tak gęste, że tonie. 






Trumienka z baobabu - drewno super łatwe w obróbce


Ostatnim fragmentem muzeum była część pokazująca przedmioty wykonane przez rdzennych mieszkańców. Wspaniale plecione, naturalnie barwione tkaniny, których włókna pozyskuje się z aloeso-podobnych liści. Dla mnie najciekawsze były włócznie i strzały do których produkcji Indianie wykorzystywali kable telefoniczne używanie przez wojsko do komunikowania się podczas wojny o Chaco. Drugie życie przedmiotów nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać.



Resztę dnia spędziliśmy na leniuchowaniu nad basenem (owszem, w cenie naszego apartamentu mieliśmy do niego dostęp :)). Wieczorem natomiast załatwiliśmy sobie wycieczkę wgłąb suchego Chaco. Naszym przewodnikiem miał być Klemens - Niemiec mieszkający w Filadelfii od 17 lat. Po ustaleniu szczegółów spokojnie oddaliśmy się dalszej sielance.



Chciałbym jeszcze dodać kilka słów o samej społeczności Filadelfii. Większość jej mieszkańców to biali ludzie rozmawiający w niemieckim dialekcie. Najczęściej są członkami tzw. cooperativy - stowarzyszenia, które jest właścicielem ziemi, którą dzierżawi, części sklepów, zakładów przetwórczych, czy naszego hotelu. Członkom tej spółki daje wiele korzyści. Rozmawiałem z Klemensem i mówił mi, że dostanie się tam z zewnątrz graniczy z cudem - on sam bez skutku próbował. Tworzy to w mieście pewien, zresztą bardzo widoczny, podział na "nas" i "ich". W sklepach czy na farmach np. w większości pracują rdzenni Paragwajczycy. Za mało wiem, żeby to obiektywnie ocenić, ale z mojej perspektywy, co zresztą potwierdził nasz mieszkający tam kilkanaście lat przewodnik, izolowanie się w taki sposób kojarzy mi się z rasizmem...

Żegnam,

Rafał Kuźmicki

PS. Zapomniałem napisać o sowieckiej gwieździe. Ten pomnik-brama jest dla miejscowych symbolem wolności. Przez taką samą bramę bowiem przejeżdżały pociągi opuszczające Rosję, którymi przed bolszewikami uciekali mennonici.


Nasza paragwajska trasa

Nasza dotychczasowa trasa