niedziela, 7 czerwca 2015

W stolicy terere na ulicy

27 maj 2015 - DZIEŃ 21.

Po deszczowej nocy i  roszadach związanych z przekładaniem plecaków, które ostatecznie wylądowały w naszych nogach, docieramy do stolicy Paragwaju - Asuncion. Jest godzina 5:30 rano, za oknem autobusu jeszcze ciemno. Uderzamy do dworcowej knajpki na śniadanie, żeby poczekać na świt i ogarnąć, gdzie w ogóle znajduje się nasz hostel. Na dworcu ruch jakby było południe, ludzie siedzą przy stolikach z jakimiś papierami, załatwiają interesy przy niezastąpionym termosie z yerba mate, sprzedaż wszystkiego kwitnie dookoła. Posilamy się empanadą (pieczony pieróg nadziewany m.in. mięsem, kurczakiem, szynką z serem) i kawką. W końcu, jak za pstryknięciem palcami, robi się jasno. Nasz hostel znajduje się w samym centrum starego miasta, udajemy się więc na wskazany przez miejscowych przystanek. Deszcz pada niemiłosiernie, wskakujemy więc w niezastąpione foliaki i czekamy na nasze colectivo. Kiedy nadjeżdża, upchane jest ludźmi po brzegi, ale nic, trzeba jechać, więc wciskamy się z naszymi plecakami do środka. W dziwnych pozycjach, byle się tylko czegoś przytrzymać, jedziemy z samego przodu, bo z tymi wielkimi plecakami nie dajemy rady przepchać się przez metalowe bramki blokujące wejście do wnętrza wehikułu. Znajduję sobie miejsce na mikro siedzonku tuż obok kierowcy i lokuję się tam jak kurka na grzędzie :) Z dworca do centrum dzieli nas 7 kilometrów. Przyglądamy się więc tej paragwajskiej "metropolii" przez deszczowe okna i dziwimy się temu, co widzimy. Bo zamiast nowoczesnych biurowców, budynków mieszkalnych, sklepów (w końcu mieszka tu ok. 2,2 mln mieszkańców - 1/3 populacji kraju) jedziemy przez wąskie uliczki z targami po obu stronach, mijamy odrapane budynki, uliczni sprzedawcy rozkładają zioła do yerba mate na ulicach, kierowca potrąbuje miarowo. Trafiamy na poranne godziny szczytu, więc wleczemy się nieco, żeby ostatecznie po 50 minutach dotrzeć do centrum. Stamtąd 2 przecznice pieszo i jesteśmy w hostelu. 




Wita nas uśmiechnięty recepcjonista, który wyjaśnia, że check-in jest dopiero od 14 (jest 7 rano), ale śmiało możemy rozgościć się w salonie na sofach i pooglądać telewizję. Natomiast za jedyne 5 dolarów, może nas wcześniej zakwaterować (nocleg kosztuje nas 7,5 dolara). Obczajamy przestronny salon i decydujemy się przekoczować do 14. Rafał opatula się śpiworem i zasypia, ja wykorzystuję ten czas na pisanie bloga. 

Około 10 naszego recepcjonistę zastępuje jego koleżanka i od razu do nas przychodzi zapraszając do pokoju :) W pokoju mamy dwóch lokatorów. Rusek, w podróży od 2 lat, planuje jeszcze 5 lat, trochę typek spod ciemnej gwiazdy, opowiadał Rafałowi jak swego czasu sprzedawał kilogram marihuany w ciągu dwóch dni w Rio na Copacabanie. Drugi, Kolumbijczyk, 40-letni inżynier mechanik, rozwodnik, szukający szczęścia w Paragwaju, obecnie pracujący w owym hostelu i popijający alkohol w czasie pracy, przelewając go do puszek po energetykach dla niepoznaki ;) 

Ogarniamy się nieco, bierzemy prysznic i idziemy w miasto. Najpierw kierunek jedzenie, bo na maksa zgłodniałam - zachodzimy do przyjemnej knajpki, w której zamawiam paragwajski specjał - sopa paraguaya (paragwajska zupa) - która o dziwo zupą nie jest. Wygląda i smakuje nieco jak hiszpańska tortilla lub mazurska babka ziemniaczana. Skąd więc ta nazwa? Nasz recepcjonista opowiedział nam legendę, że kiedyś, jak do Paragwaju przyjechał hiszpański konkwistador, miejscowi chcieli go ugościć swoją najlepszą zupą, którą włożyli do pieca, żeby ją podgrzać, ale przez to całe zamieszanie, za późno ją wyjęli i zupa tak zgęstniała, że jej konsystencja przybrała stan stały. Hiszpanowi natomiast tak posmakowała, że przykazał im, żeby już zawsze przyrządzali to danie w ten sposób. Nawet dobra :)

Sopa paraguaya

Wychodzimy z knajpki i spacerujemy po okolicy, po czym Rafał wyraża chęć zjedzenia zupy, której tak bardzo mu tutaj brakuje w codziennej diecie. Szybko natrafiamy na inną, ciekawą knajpkę, w której tłoczy się od miejscowych, a niektórzy jedzą zupę właśnie! Szczęśliwy zamawia tutejszy rosół, który jednak nie jest tak smaczny i aromatyczny jak ten nasz, ale na bezrybiu i rak ryba :) Domawiamy tort czekoladowy i przepyszny sok z marakui - teraz już oba brzuchy zadowolone, możemy kontynuować zwiedzanie.



Asuncion nie ma w sobie nic szczególnego. Kilka nawet ładnych parków, parę kolonialnych budynków, jakieś obiekty rządowe chronione przez strażników z długą bronią. Idziemy nad rzekę, tam natomiast favele, więc delikatnie się wycofujemy. W parku nieopodal manifest polityczny, namioty i transparenty promujące komunizm, obstawione przez jakichś typków spod ciemnej gwiazdy. A do tego smród spalin przyprawiający o zawrót głowy. Zachodzimy na targ, gdzie Rafał przymierza się do kupna kubeczka do yerba mate, a tutejsze drewniane kubeczki są doprawdy piękne. Fajne jest to, że sprzedawcy nie naganiają, pozwalają obejrzeć, nie są nachalni, a wręcz przeciwnie, bardzo uprzejmi. Ogólnie Paragwajczycy są bardzo mili i pomocni i wbrew temu co się powszechnie mówi o Paragwaju, jest to podobno jeden z bezpieczniejszych krajów w Ameryce Południowej. Oczywiście uważać trzeba zawsze i wszędzie, ale do tej pory, jesteśmy mile zaskoczeni. 

Spacerując po rynku, zauważamy, że sprzedają terere na ulicy. W końcu! Odkąd przyjechaliśmy do Paragwaju, wszyscy chodzą tu z termosami i sączą albo mate (gorącą herbatę) albo terere (zimną). Każdy przygotowuje sobie termos w domu, więc do tej pory nie widzieliśmy miejsca, w którym można by było się napić ichniejszego specjału. W Encarnacion poczęstowano nas prywatną mate w knajpce, ale to tyle. A tutaj, w Asuncion, widzimy stanowiska z kubeczkami, ziołami itp. Podchodzimy do starszego pana, który przysypia na leżaku obok i pytamy czy można kupić terere. Ten bez słowa zrywa się z leżaka, w mig rozgniata zioła w kubeczku, dodaje lodu (prawdziwe terere musi być zmrożone), sięga po wiadro po jakiejś farbie i już ma zalewać nasz napój, ale stop! Hola hola, co to za woda?! - Señor, czy ta woda jest czysta? - Taaa, pewnie, że czysta! - Bo wie señor, mamy europejskie żołądki i musimy uważać tu na wodę. - Eeee, czysta, czysta. 
Zaglądamy do niezbyt czystego wiadra i coś nie za bardzo jesteśmy przekonani do jakości wody. Lód zrobiony w plastikowej reklamówce z pewnością przygotowany został w podobny sposób. - Muchas gracias señor, ale chyba spasujemy. Nasze żołądki mogłyby nie znieść tego najlepiej. Później widzimy podobnych sprzedawców, którzy z wiadrami po farbie nabierają wody z ulicznego kranu...
Zioła do terere




Favele nad rzeką
Komunistyczna manifestacja w parku







Mnie zaczyna morzyć sen po nieprzespanej autobusowej nocy, więc udajemy się powoli w kierunku hostelu. Na wzgórzu pomiędzy ulicami dostrzegamy bardzo ładny architektonicznie kościół, do którego postanawiamy jeszcze wstąpić. Krótkie podejście do góry i naszym oczom ukazuje się... parking! Kościół w ruinie, szyby powybijane, a dookoła kwitnie parkingowy interes. Aż przykro było na to patrzeć.

Parking - nie mylić z kościołem

Zahaczamy jeszcze o Punkt Informacji Turystycznej, który bardzo nas zaskoczył, bo o co byśmy nie zapytali, na wszystko mieli ulotki i foldery, a dziewczyna mówiła nawet po angielsku! Duży plus :) Obłowieni we wszelkie informacje dotyczące atrakcji Paragwaju, idziemy do hostelu, gdzie ja ucinam sobie potężną 2-godzinną drzemkę, a Rafał rozłożony na sofach ogląda na wielkiej plaźmie finał UEFA rozgrywany nigdzie indziej jak na stadionie narodowym w Warszawie.

Po meczyku i drzemce postanawiamy iść jeszcze do jakiejś knajpki na piwko, ale ku naszemu zaskoczeniu wokół nie ma żadnych barów. Spacerujemy sobie więc raz jeszcze po centrum, zachodzimy na targ kupić wcześniej oglądany kubeczek, posilamy się pizzą na kawałki i wracamy do hostelu planować kolejny dzień.

U nas takiego wyboru smaków nie ma :(

Ciekawostka. Na ulicach dużych miast pełno jest mężczyzn-kantorów, którzy w swoich opasłych skórzanych torbach dzierżą waluty z sąsiednich krajów. Zazwyczaj siedzą w grupkach i co ciekawe, siedzą pod zwykłymi kantorami. Funkcjonują na zasadzie fotokomórki - jak się obok przejdzie, z ich ust wydobywa się "cambio". Za każdym razem. Przetestowaliśmy :) Za 100 USD pan kantor sprzedaje 350 tysięcy PYG, natomiast w kantorze stacjonarnym za 100 USD kupi się 500 tysięcy PYG. Nie za bardzo wiemy, jak im się to opłaca i czy ludzie faktycznie coś od nich kupują. Różnica kursów jest diametralna, ale panów na ulicach i tak nie brakuje. Musimy to jeszcze zinwestygować. Jak się czegoś dowiemy, damy znać ;)

Pan kantor - stanowisko pod parasolem

Ciekawostka nr 2. Rafał ma manię ochrony swojego mienia osobistego. 3 kłódki na plecaku, linka stalowa, oprócz tego plecak w miarę możliwości idzie do schowka zamykanego na kłódkę rzecz jasna i, jakby tego było mało, ostatnio zaczął tworzyć strefy prywatności otaczające nasze łóżka w pokojach wieloosobowych - baldachimy z prześcieradeł i ręczników. Mój ci on! 

Like a boss - pod baldachimem z prześcieradeł ;)

Przykładowe ceny w Asuncion:

Przelicznik: 1000 PYG = 0,72 PLN

- nocleg w hostelu El Viajero w pokoju 8-osobowym - 40 000 PYG
- bilet na colectivo (autobus miejski) - 2300 PYG
- empanada - 2000 - 5000 PYG
- herbatka mate na ulicy - 3000 PYG
- kawa w barze - 5000 PYG
- chipa - 2000 PYG
- woda mineralna 2 litry - 3000-4000 PYG
- pizza na kawałki - 5000-8000 PYG
- piwo w barze - 10 000 - 15 000 PYG 
- pralnia (12 rzeczy - pranie + suszenie) - 20 000 PYG


Dotychczasowa trasa


Z pozdrowieniami,

Anna Konda

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz