wtorek, 2 czerwca 2015

Promenada dziś się nada

24 maj 2015 - DZIEŃ 18.

Serwus,

Dobry Jezu, jak ja nie lubię się pakować... Mimo, że zainwestowałem w plecak, do którego bebechów jest ekstremalnie łatwy dostęp, to i tak, za każdym razem muszę tak zbarłożyć jego zawartość, że wszystko ginie... A przy wyprowadzce tych rzeczy oczywiście szukam. Część pod łóżkiem, część zwinięta w pościeli, a lokalizacja skiep to już nieodgadniona tajemnica. Tym razem nie było lepiej. Czy bałaganiarstwa i skłonności do barłożenia można się oduczyć? HELP!

Po śniadaniu i tym rutynowym spektaklu wymeldowaliśmy się z hostelu pod małą chmurką i ruszyliśmy na dworzec. Zadziwiająco szybko i sprawnie, jak na niedzielny poranek, udało nam się dotrzeć na miejsce. Teraz bilety na autobus - nasza pierwsza wycieczka w Paragwaju. Dworzec, jak wiadomo, to nic innego jak miejsce, skąd wyruszają i dokąd przyjeżdżają autobusy. Ale w tym przypadku nie tylko. To królestwo naganiaczy i sprzedawców biletów. Każda agencja czy przewoźnik mają swoje okienka, z których wynurzają się bileterzy próbujący skusić potencjalnych klientów na zakup u nich właśnie. Krzyki, wymachiwania rękami, gwizdy. Ale to nie wszystko. Po dworcu i wzdłuż stanowisk również przechadzają się sprzedawcy wykrzykujący nazwy miast. Cena za naszą trasę wg przewodnika to 60k-80k guarani (PYG), nasza gospodyni nie wiedziała ile może kosztować bilet. Już przed dworcem zgarnia nas pierwszy naganiacz - 60k PYG. Jego autobus odjeżdża za godzinę, pięknie dziękujemy, podpytamy dalej. Podchodzimy do jednego z okienek. Encarnacion - owszem, za pół h, 60k PYG - czyli pewnie to standardowa cena. Odchodzimy od okienka, żeby nie robić przy nim zamieszania, ale nasz sprzedawca nie może pozwolić sobie na porażkę, nie dziś, wychyla się więc za nami przez dziurkę w szybie i krzyczy - "OK, 50k PYG :)" Tego się nie spodziewaliśmy, ale jak się później okazało, sprzedawcy podając pierwszą cenę bez mrugnięcia okiem kantują turystów. Od tamtej pory Śmietanka - nowa ksywka operacyjna: "Anna Konda" - za punkt honoru wzięła sobie  wytargowanie ceny niższej od tej jaką usłyszymy po raz pierwszy. Po naszym powrocie do Polski muszę być uważny, żeby nie przegapić kiedy będzie kupowała bilety w kasie PKP, a nuż się zapomni ;>


Nasz rydwan podjechał. Dziurawe siedzenia, mokra podłoga, sztywne od brudu zasłonki. Zasłonki zresztą są przemyślnie przyczepione do rurek po obu końcach. Jest to spowodowane pasją miejscowych, którzy uwielbiają się wietrzyć w autobusie i z perwersyjną wprost przyjemnością, niezależnie od temperatury otwierają okna. Niewzruszone są nawet dwumiesięczne dzieci. Wystarczy założyć im czapeczkę lub kaptur i już wiatr niestraszny :) Apel to polskich matek - trochę relaksu, po tym co tu widziałem, wiem, że wasze pociechy są silniejsze niż się wam wydaje. 

Sama podróż przebiegła natomiast zgodnie z planem - raptem godzinę dłużej niż nam podawano, ale też już się nauczyliśmy, że w zależności od odległości, do podawanych czasów przejazdów trzeba trochę dodać. Podczas naszej przejażdżki udało się nam zaobserwować kilku ciekawych osobników (np. babka w koszulce ze świętą rodziną i różańcem na szyi, której koleżanka targowała się ze sprzedawcą biletów i nie wierzyła w ich cenę - może też ją wziął za Gringo :)) i oczywiście standardy jakie panują podczas przewozów. Ostrzegano nas przed tempem podróży i rzeczywiście autobus niemiłosiernie się wlókł. Co więcej, na każdym przystanku do autobusu wkraczała rzesza sprzedawców - co można sprzedawać w autobusie? Otóż wszystko - od jedzenia, co akurat jest super pomysłem, przez ubrania (duże wzięcie miały skarpety), bibeloty typu spinki do włosów, wiatraczki, długopisy czy okulary (przeciwsłoneczne to za mało, do czytania też można dostać), kosmetyki - np. kremy na wszystko, a kończąc na elektronice - a nuż komuś się zepsuł telefon, albo chociaż rozładował, wtedy power bank będzie wybawieniem :) Generalnie handel w Paragwaju kwitnie na każdym kroku. Każdy coś sprzedaje i handlarze są najczęściej mili i nienachalni. Wokół dworców, placów, czy po prostu po mieście krążą ludzie, którzy mają coś do sprzedania. Myślę, że gdyby zezwolić w Polsce na taki handel w małej skali czy to w autobusach, pociągach czy ulicach, byłaby to lepsza pomoc ludziom, którzy znaleźli się w dołku czy po prostu chcą dorobić, niż zasiłki, które są obecnie oferowane. Więcej luzu, a mniej przepisów wszystkiego zakazujących. Może ktoś z was byłby chętny, żeby założyć wspólnie jakąś komitywę i przepchnąć taki obywatelski projekt? Uważam, że mogłoby to przynieść sporo dobrego - ale pewnie urzędnicy ze skarbówki szybko by nas dojechali... Wstydź się POLSKO i pomagaj swoim obywatelom, a nie rzucaj kłody pod nogi - niech to będzie mój mały manifest przed jesiennymi wyborami... 

Z Jezusem przez świat

Dziś w sprzedaży - krem na wszystko



Chipa

Ale wróćmy do tematu, czasami trochę mnie ponosi i dygresje stają się sednem sprawy. Z rzeczonego handelku zresztą skorzystaliśmy kupując sobie Chipę - obwarzanek zrobiony z mąki z manioku, sera i jajek, był jeszcze ciepły i sprzedawany przez Indiankę w miniówie, mniam ;> Oprócz zasad panujących na pokładzie naszego statku naziemnego naszą uwagę przykuło również to co widzieliśmy za oknem. Wcześniej słyszeliśmy już o ogromnych kontrastach w Paragwaju, ale tego się nie spodziewaliśmy. Wzdłuż drogi można było zobaczyć pozbijane z desek lub blachy falistej bungalowy, przed którymi siedzą ludzie, często razem ze swoim folwarkiem zwierzęcym. Klepisko, bród, tak wygląda bieda. Dla nas ponure wspomnienie, dla innych rzeczywistość... :(




Encarnacion nie przywitało nas niczym szczególnym oprócz pustych ulic. Dojechaliśmy ok. 14.00 i udaliśmy się do hostelu. Dzień wcześniej zarezerwowaliśmy sobie miejsca w pokoju 8-osobowym (liczyliśmy na pusty pokój, jest już po sezonie i generalnie w Paragwaju ciężko jest uświadczyć turystów). Po wejściu do pokoju okazało się jednak, że w środku było już 5 osób i do tego wszystkie dolne koja były pozajmowane. Bookując pokój, widzieliśmy, że w naszym hostelu był też pokój 6-osobowy i był droższy o dolara na głowę, więc wróciliśmy do recepcji, żeby zmienić pokój (przypuszczaliśmy, że ten będzie pusty ;). Anka zaczęła rozmawiać z recepcjonistą i powiedziała mu, że boję się spać na górnym łóżku i dlatego chcemy zmienić pokój (nieprawdą jest, że się boję, po prostu nie lubię ;>). On potraktował tę informację jak skargę, marudzenie (a wcale tak nie było!) - i zaproponował nam do dyspozycji, w tej samej cenie, zupełnie pusty, 6-osobowy pokój :) Wygraliśmy życie! :)

Po prysznicu i chwili odpoczynku wyruszyliśmy w miasto. I kolejne zaskoczenie. Miasto było takie samo jak nasz pokój - PUSTE! :) Nikogo na ulicach, pozamykane knajpy... a my głodni jak psiurokot  po melanżu. Jedyne co było otwarte to Burger King i McDonalds - wybraliśmy to pierwsze, bo w Macu jedliśmy jakiś czas temu :> Nasza wykwintna restauracja znajdowała się nad samą rzeką i plażą - dumą miasta. Po raz pierwszy zobaczyliśmy popisową inwestycję Paragwaju, która swoim wykonaniem pasowała bardziej do krajów wysoko rozwiniętych niż do tego co było wokół. Otóż Encarnacion leży nad rzeką Paraną, która w tym miejscu ma +- 400-500 metrów szerokości. Lewy brzeg należy do Paragwaju, a prawy do Argentyny. Z nowo wybudowanego, naprawdę robiącego wrażenie i odmieniającego miasto bulwaru po paragwajskiej stronie rozpościera się fantastyczny wieczorny widok na Posadas - argentyńskie miasto na prawym brzegu. Nad rzeką skorzystać można z szerokiej plaży, ładnie oświetlonego molo, długiego deptaka wzdłuż którego wyrosły knajpy i miejsca rekreacji. Jak to w Paragwaju, ludzie spokojnie spacerują z kubkami do Yerba Mate w jednej, a termosem w drugiej dłoni. Usiedliśmy na ławce, Ania pałaszowała różową watę cukrową i obserwowaliśmy bawiące się na placu zabaw dzieci i dorosłych ćwiczących na otwartej siłowni. Zidentyfikowaliśmy nawet jeden romans. Fajne miejsce i chyba nie bez powodu Encarnacion jest nazywane perłą południa i jest najbardziej turystycznym miejscem kraju. Mieszkańcy nawet wymyślili sobie, że ze względu na plażę jest to paragwajskie Rio de Janeiro - ale albo nigdy tam nie byli, albo mają spory tupet :)



Szczurki Rurki



Nowy Jork


Podczas powrotu skusiliśmy się na lokalny przysmak MBEJU - naleśnik z mąki maniokowej z dodatkami nadziewany na słodko lub słono. Mimo, że Anka była po wacie cukrowej, wciąż wahała się nad słodką wersją, co szybko wybiłem jej z głowy. Przemili właściciele knajpy przyrządzili więc dla nas Mbeju z szynką i serem i oprócz tego poczęstowali nas Mate - lokalną herbatką. 




Z pełnymi brzuchami (było tak sycące, że kawałek został nam nawet na wynos), kontynuowaliśmy powrót. Po pewnym czasie zaczęło być słychać coraz głośniejszą muzykę. Źródło tych dźwięków okazało się być na naszej drodze i nie była to rockowa imprezka, ale spotkanie modlitewne nieznanego nam wyznania. Wchodzimy do środka, a tam, za ołtarzem cały zespół - keyboard, perka, 3 wokalistki, bas i gitara elektryczna. W środku wszyscy stoją i klaszczą. Dołączyliśmy się, w połowie pierwszej piosenki od klaskania rozbolały mnie ręce. Ankę aż zaswędziały kiedy tylko zobaczyła to zbiegowisko i od razu zaczęła wyciągać aparat. Miejscowi od razu wyczuli jej niecne zamiary i została skutecznie zneutralizowana przed udokumentowaniem tego zajścia. Zasmuconą wyprowadziłem ze środka. Idąc jeszcze dalej znaleźliśmy kościół katolicki i po opowieści Przemka o jego przeżyciach z kościoła w Brazylii (Przemka poznaliśmy na Ilha Grande - pozdrowienia, musisz nam poopowiadać o Amazonii! :) postanowiliśmy zajść do środka. Obok naszych miejsc szykowała się orkiestra złożona z muzykalnych dzieci. Wydaje mi się, że tutaj msze traktowane są mniej uroczyście niż w Polsce. Skrzypek w dresach, ludzie rozmawiający nie ściszając głosu czy powyjmowane komórki, z których odpisują na otrzymane wiadomości. Orkiestra zaczyna grać, dzwonki zapowiadające początek mszy i środkiem maszeruje biskup - uroczysta msza! No tak, przecież są zielone świątki, sklepy w Polsce pozamykane na cztery spusty :) To może tłumaczyć kamerę w nawie głównej...

Byliśmy dosyć zmęczeni tym dniem, więc po czytaniach się ulotniliśmy. W końcu, już bez przystanków dotarliśmy do hostelu... Cytując Śmietanę: "Ziomek, w porównaniu do Ciudad del Este, Encarnacion jest hitem"

Strzałeczka,

IKtorn

4 komentarze:

  1. "Anna Konda" - urzeka mnie sposób w jaki Rafał opisuje Twoje działania! Ksywka przyjęta, niczym jak Poke..., z pradawnych czasów;P Rafał w odpowiedzi na Twój apel o pomoc w zerwaniu z bałaganiarstwem etc., zapraszam na coaching! Świetnie się czyta Wasze relacje z podróży, czekam na kolejne:) Uściski

    OdpowiedzUsuń
  2. Hahaha, ksywka operacyjna jak marzenie ;) Dzięki Mała - nowe posty się tworzą.

    Właśnie byłam świadkiem, jak mały uroczy kotek zjadł nieżywego ogromnego karalucha o_O

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I pewnie zobaczymy to zajście na jednym ze zdjęć w kolejnym poście;) Can't wait:P

      Usuń
  3. Rafik skad Ty bierzesz te ksywy?? Smietanka..hehe

    OdpowiedzUsuń