poniedziałek, 1 czerwca 2015

Na granicy wytrzymałości

Elo,

Postanowiłem dodawać współrzędne geograficzne z miejsc z których piszę posty. Oto dzisiejsze:

S 23°48.813' W 56°17.721'

Można to wkleić do mapy google i macie lokalizację. Gdyby nas porwano, tam należy rozpocząć poszukiwania. Ale wróćmy do sedna postu:


22 maj 2015 - DZIEŃ 16. ciąg dalszy

Sugerowana ścieżka dźwiękowa

"Ustaw się, zrobię ci zdjęcie na granicy!" W takich sytuacjach często jestem na granicy wytrzymałości. 


Tym razem byłem podwójnie. Granica między Brazylią i Paragwajem to nie jest kaszka z mleczkiem. Graniczne miasto Paragwaju - Ciudad del Este - słynie z taniej elektroniki, duty free i generalnie z opcji import/export/przemyt, co ściąga do niego przeróżnego sortu szemranych typków. Żeby dostać się z Brazylii do Paragwaju przekroczyć należy tzw. Most Przyjaźni nad rzeką Parana (tak, tak, tą samą, na której stoi tama Itaipu). Idziemy więc, a wraz z nami, w obłokach spalin ze starych diesli i benzyniaków jeżdżących na 85-cio oktanowym paliwie, cała rzesza mrówek i wiary szukającej nowych telewizorów, telefonów, kabur do pistoletów i pewnie innych okazji życia. Only today only for you. Po sprawnej Paragwajskiej rejestracji migracyjnej (o tyle istotnej, że brak pieczątki w paszporcie przy wyjeździe skutkuje mandatem), ku naszemu zdziwieniu, na granicy okazała się być informacja turystyczna, co postanowiliśmy wykorzystać ze względu na brak zaklepanego noclegu. Pistacio została więc z babką z informacji, coby wykorzystać ten dar od losu, a mnie wysłała do pobliskiego centrum handlowego, żeby zaopatrzyć się kapustę na pierwsze dni (pilnie jej potrzebowaliśmy chociażby na autobus do hostelu). Ku uciesze innych klientów centrum handlowego, szarpanina z bankomatem zajęła mi odrobinę dłużej niż jest to ogólnie przyjęte. Forsy oczywiście nie udało się wybrać, gdyż tak zabezpieczyliśmy się przed potencjalnymi kradzieżami, że zapomnieliśmy doładować konta i zwiększyć limity na nich :> Nic tam, wracam.

W tym samym czasie Anna Konda załatwiła nam nocleg ze śniadaniem w przytulnej norce - taka przyjemność kosztowała nas 28 zeta na głowę. Po obmyśleniu planu działania wyruszyliśmy na przystanek (kilometrowy spacer przez obrzeża targu, jakże by inaczej, nie obyło się od nagabywań handlarzy, ale Paragwajczycy muszą się jeszcze dużo nauczyć od mistrzów nachalności, Arabów). Nie wspomniałem, że rzeczony targ zaczyna się 10m od bramek przejścia granicznego i ciągnie przez ok. pół kilometra wgłąb, infekując oczywiście pobliskie uliczki. 

W końcu się udało. W kantorze wymieniliśmy nawet ostatnie brazylijskie Reale, dzięki czemu mieliśmy kasę na autobus. Wsiadamy do rozklekotanego mercedesa, którego młodociany naganiacz zaprasza nas krótkim gwizdnięciem, a szofer uśmiechem i przyjemną muzyczką.



Zgodnie z planem wysiadamy przy McMdonaldzie. Od naszego kwadratu dzieli nas jedynie 7 pasów ruchu poprzedzielanych pasami zieleni. W zasadzie 7 to w tym przypadku wartość względna, bo aut obok siebie jedzie tyle  ile się zmieści, kto by się przejmował kreskami na drodze. Ok, trzeba tylko przez to przejść. Anka pyta ochroniarza wulkanizacji (oczywiście z rewolwerem i shotgunem) gdzie możemy to zrobić, gdzie są pasy. Robi zdziwioną minę i pyta dokąd chcemy iść. Tego sie nie spodziewał, ewidentnie  jest zaskoczony.  Przecież jeśli chcemy przejść to przechodzimy gdziekolwiek, co to za pytanie?! ;) Kwestia ta okazała się trudniejsza niż może się wydawać, bo po asfalcie sunęło morze aut, a my z plecakami, odurzeni smrodem spalin (w Krakowie jest smog?!), byliśmy łatwym celem piratów drogowych. Do tego kierowcy, widząc przechodniów, nie zwalniają i raczej w Arabskim, niż Europejskim stylu, dają o sobie znać trąbnięciami zamiast uśmiechem. W końcu, po kilkuminutowym koczowaniu na wysepkach, udało się nam przejść. Ten wieczór spędzamy na krótkim spacerze, zakupach i relaksowaniu się w hamaku w hostelu. Popisałem relację z Sao Paulo, Ania uporządkowałem notatki. W bonusie była obserwacja fenomenalnej anomalii meteorologicznej. Paragwaj od samego początku wydaje się szczerzyć do nas kły :)




23 maj 2015 - DZIEŃ 17.

Eskorta

Co w planie na dziś? Idziemy na targ ocenić rzekome rewelacje cenowe i chcemy wybrać się na wycieczkę na największą przyrodniczą atrakcję w rejonie - wodospad Monday (czyt. Mon -da -yyy - nie mylić z poniedziałkiem). Ale po kolei.

Zjedliśmy hostelowe śniadanko z naszymi nowymi Japońskimi ziomkami, którzy przez cały poprzedni wieczór katowali nas muzyczką z jakichś ichniejszych bajek. Albo gier. Tak to przynajmniej brzmiało. Krótka przejażdżka autobusem i "Jesteś u celu". Wkraczamy w otchłań elektroniki, ciuchów, termosów (yerba mate) i innych bibelotów. Do kupienia jest wszystko. Ciudad del Este to miasto na granicy trzech państw, więc myślę, że gdyby dobrze poszukać i mieć wystarczająco dużo gotówki udało by się kupić nawet granaty. 


Targ dzieli się na trzy strefy. Exclusive - głownie elektronika, ale nie tylko, znajduje się w budynkach otaczających targowisko. Każde wejście jest chronione przez kilku ochroniarzy z długą bronią. Strefa druga - stoiska zajmujące chodniki i połowę jezdni, zostawiając wąski pas dla aut pośrodku - tutaj można się ubrać, najeść, wymasować, zabawić - hulaj dusza. Ostatnia strefa znajduje się wszędzie i należy do sprzedawców biegających gdzie się da i prezentujących swój towar bezpośrednio. Jeden z nich, chcąc zaprezentować swój rewelacyjny produkt, miał nawet ochotę ogolić mi rękę - próbował mi wcisnąć golarkę. Przechodzisz między stoiskami, a nagle ktoś przylatuje i zaczyna masować cię mini masażerem. Albo w okamgnieniu, nie wiadomo skąd, pojawia się sprzedawca i próbuje ci wcisnąć nowy pasek albo skórzaną kaburę. Bardzo popularne były też Power Banki. Najbardziej zdeterminowany był gentleman, który wciskał upośledzonemu dziecku na wózku piłkę do nogi...

Ceny badziewia są wszędzie niskie, ale elektronika była rzeczywiście 20-30% tańsza niż u nas. My się tym razem na nic nie skusiliśmy ;). Przy ogromnym zawodzie sprzedawców, którym nie udało się niczego wcisnąć dwójce Gringos, opuściliśmy świątynie handlu i skierowaliśmy się w stronę rzeczonego wodospadu. Wypatrywaliśmy naszego autobusu, ale w związku z tym, że nic nie jechało, postanowiliśmy skorzystać z okazji i znaleźć coś do jedzenia. Nasze rozczarowanie okazało się większe niż targowych sprzedawców, bo ani nie złapaliśmy autobusu (który jak się okazało jeździ inną trasą), ani niczego nie zjedliśmy. Okazało się bowiem, że ulica prowadząca na targ jest ulicą wulkanizatorów i sprzedawców każdej możliwej wielkości alu felg. Każdego takiego punktu pilnował zaczadzony spalinami ochroniarz z karabinem lub shotgunem. Ilość warsztatów samochodowych, wulkanizacji właśnie czy sklepów z częściami jest w tym kraju zatrważająca. W Paragwaju, tak to bywa chyba w większości krajów gorzej rozwiniętych, wyznacznikiem statusu majątkowego jest najczęściej samochód, stąd ten pęd do tuningu (swoją drogą, do tej pory, największe wrażenie w tej kwestii zrobiła na mnie do Albania ze swoimi mercedesami). 

W końcu spotkaliśmy osobę, która wiedziała jak dojechać na wodospady i wskazała nam przystanek (stacja benzynowa) skąd mogliśmy wyruszyć. Wokół stacji (przystanku) panował ogromny remont ronda i spaliny wymieszały się z czerwonym pyłem z budowy. W tych warunkach nasz rozpadający się autobus okazał się wybawieniem. Podczas 20 minutowej przejażdżki, zastanawialiśmy się, czy w Paragwaju istnieje zagadnienie przeglądu technicznego pojazdów. Biorąc pod uwagę stan podłogi w naszym colectivo (bus, który zatrzymuje się tam gdzie potrzebujesz, czyli wsiadasz i wysiadasz kiedy chcesz), szczerze w to wątpię. Podczas silniejszych hamowań bałem się, czy podłoga wytrzyma i czy nasz kierowca nie wpadnie w skorodowaną dziurę w podłodze, przez którą do środka dostawały się kłęby spalin. 



Już jesteśmy blisko. Szofer nas wysadził, a naganiacz wskazał kierunek spaceru. Wysiadła z nami bezzębna babcia, która wytłumaczyła gdzie iść, mieszka w okolicy (oprócz przeglądów technicznych, mam wątpliwości czy istnieją również przeglądy dentystyczne, w Paragwaju zaskakująco dużo ludzi nie ma zębów). 2-3 kilometrowy spacer, początkowo przez zaśmiecone, rozkopane pobocze, później ulicą między domami. Ale nie powiem, postarali się, w kluczowych punktach stały drogowskazy na wodospad. Ostatnia faza spaceru wiodła jakby przez wioskę, małe domki i gospodarstwa wzdłuż drogi. W jednym z nich dziadek z maczetą zastanawiał się co począć ze ściętym drzewem, w innym domu odbywała się sprzedaż kanapek. Kilku cwaniaczków, o twarzach, na których rozgrywała się walka między chłopcem, a mężczyzną krążyło na motorach. Jedni coś przewozili (np. butlę z gazem), inni tylko przejeżdżali z bramy do bramy. W jednym z takich domów zakupiliśmy butelkę zimnej coli i w tym oblepiającym nas upale była wybawieniem. W pewnym momencie wczłapaliśmy się na małe wzniesienie i zobaczyliśmy nasz cel - biorąc pod uwagę marne otoczenie wyglądał zaskakująco potężnie. Pojawiło się natomiast pytanie, czy tam właściwie można wejść? Odpowiedź pojawiła się około pół kilometra dalej, dotarliśmy na miejsce, gdzie zostaliśmy słono skasowani za wjazd. No cóż, turystycznie są bardzo dalecy od doskonałości, ale zbieranie opłat nie wymaga za wiele myślenia :)



Po wcześniejszej wizycie w Iguazu, Monday nie robił wrażenia. Ale trzeba mu przyznać, że jest potężny. Czuć jego siłę. My w cieniu tej potęgi zrobiliśmy sobie odpoczynek i Monday chyba poczuł, że mamy do niego szacunek, bo w chwilach, kiedy upał dawał nam się we znaki, prezentował nam chłodną bryzę z kropelek wody, która nieustannie wyskakiwała z zupy. A napatrzywszy się na zupę nabrałem apetytu i popiłem trochę tęczy. Wyjaśnienie tego bełkotu poniżej ;>

Oprócz piękna natury, dostrzegliśmy też fantazję inżynierów, którzy postanowili zamontować na środku tarasu widokowego gniazdka elektryczne. XXI wiek, można sobie podładować telefon wprost z betonowej ściany :)







Wyruszyliśmy w drogę powrotną. Minęło nas kilka aut i zza górki wyłonił się ogromny policyjny pick up, który powoli jechał w naszym kierunku obserwując okolicę. Czterem policjantom ze środka nie umknął widok dwójki gringos. Zatrzymali się, nas też i spytali zdziwieni co tutaj robimy. Anka odpowiedziała co i jak, wodospad, takie tam, w każdym razie wracamy już do chałupy. Oni skonfudowani. Jak to wracamy? Pieszo? Czy my w ogóle wiemy gdzie jesteśmy i czy zdajemy sobie sprawę, że beztrosko spacerujemy sobie po głównej arterii faweli? Uh, nie wiedzieliśmy :P Do tego pokazali nam wcześniejszych chłopaczków na motorach, którzy to, podobno, napadają na turyściaków. Chwilę się ponaradzali i zaproponowali nam podwózkę do miasta, żebyśmy stamtąd wracali do domostwa. Byliśmy trochę zaskoczeni tą sytuacją i tym bardziej nieufni, że wcześniej naczytaliśmy się o Boliwijskich podstawionych policjantach, którzy porywają turystów, ale ta sytuacja i okoliczności były wiarygodne. Tak to właśnie zostaliśmy odeskortowani przez policję i mimo, że uważamy na siebie i nie staramy się nie kusić losu, dostaliśmy lekcję, żeby tym bardziej mieć oczy dookoła głowy. Później sprawy przebiegły dosyć szybko, oprócz długiego powrotu, bo wsiedliśmy w autobus jadący okrężną drogą, ale ostatecznie dotarliśmy bezpiecznie do domu. Popołudnie spędziliśmy w opuszczonym parku. Pewnie wszyscy poszli na targ.


Grzybobranie czas zacząć 


Opowiedzieliśmy tę historię naszej gospodyni, na co ona nam przytaknęła, że owszem słyszała, że w przeciągu ostatniego miesiąca na tej samej drodze ograbili parę Chilijczyków i jakichś Europejczyków, ale generalnie, jeśli pójdzie się tam odpowiednio wcześnie, kiedy są patrole policyjne jest bezpiecznie. Później zaproponowała nam wyjście na ogromną imprezę techno, na którą zjeżdża się wiara z całej okolicy (widzieliście "Czekając na sobotę"? polecam). Biorąc pod uwagę jej podejście do kwestii bezpieczeństwa i to, że rano, jak najszybciej chcieliśmy już spadać z tej nory, która nie miała już niczego więcej do zaoferowania, asertywnie jej odmówiliśmy. Chociaż muszę się przyznać, że trochę mnie kusiło, żeby zobaczyć balety w tej podejrzanej okolicy na granicy trzech państw...

RQ

1 komentarz: