poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Wyspa Słońca


27 lipiec 2015 - DZIEŃ 82.

O 8 rano wyskoczyliśmy w mroźny poranek. Ahh, taki urok miast położonych w wysokich górach. Za 9 BOB zjedliśmy śniadanie, które równie dobrze mogłoby być obiadem - stek z frytkami i ryżem. Zadowoleni, busikiem za 1 BOB podjechaliśmy na znane nam już miejsce odjazdu autobusów i wskoczyliśmy do naszego rydwanu. Zanim jednak się to stało, mój rzucony na ziemię plecaczek zaczął krwawić... owinięcie butelki wina czapką okazało się jednak niewystarczającym zabezpieczeniem...

Po jakimś czasie na horyzoncie zaczął majaczyć krajobraz jeziora Titicaca, a po 3 godzinach dojechaliśmy do jego brzegów. Tam okazało się, że przesiadamy się na mini prom za 2 BOB i po drugiej stronie, po kontroli świstków migracyjnych, wracamy do autobusiku. Na prom udało mi się zaopatrzyć w miejscową strawę i otoczony wzrokiem współtowarzyszy zajadałem świeże, smażone sardynko-szproty za 2 złote :) Po dobiciu do brzegów zostaliśmy zaatakowani przez celników, którym udało się dojechać kilka osób za brak dokumentów - efekt? - 300 BOB kary - wiesz coś o tym Janku? :>


Po 4 godzinach dojechaliśmy do Copacabany, zainstalowaliśmy się w najtańszym hostelu za 25 BOB za głowę. Śmietanka niedomagała i wskoczyła do łóżka, ja natomiast wybrałem się na przechadzkę. Copacabana okazała się turystyczno-pielgrzymkowym centrum. Jeśli ktoś lubi dewocjonalia, kicz i turystyczne knajpy to będzie czuł się jak ryba w wodzie. Mi, mimo mojego umiłowania kultów maryjnych, podobało się tak sobie. Z drugiej strony święcenie przystrojonych w eleganckie cylindry i kolorowe wstążeczki aut miało swój urok, coś jakby bliżej domu... ;>

Spokojny wieczór upłynął zadziwiająco szybko i po obejrzeniu ostatnich odcinków The Wire położyliśmy się spać. 



28 lipiec 2015 - DZIEŃ 83.

W Copacabanie życie wbrew pozorom nie kręci się wokół plaży. Główną atrakcją jest bazylika Matki Boskiej Gromnicznej (Copacabańskiej), znanej też jako Matka Boska z Jeziora. Owa Madonna jest patronką Boliwii i biorąc pod uwagę rzeszę wiernych musi mieć potężną moc. Hiszpanie podczas konkwisty sprytnie wykorzystali napływ pielgrzymów na pobliską świętą dla Inków Wyspę Słońca i na początku XVII w. wybudowali tam katedrę, gdzie umieszczono figurkę Matki Boskiej z 1582 roku, dzięki czemu ułatwili sobie chrystianizację i mieszanie miejscowych wierzeń z chrześcijaństwem.

Jak to wygląda dziś? Przed bazyliką tłum i multum przyozdobionych aut, które raz na godzinę są święcone przez księdza wodą (słyszeliśmy też, że alkoholem) z wiadra. Święci się wszystko, od matiza, przez combi, vana po tira. Uprzednio należy jeszcze polać furkę szampanem lub piwem. Nie ma zmiłuj, z ich stylem jazdy każda rozsądna osoba chce sobie zawczasu zaklepać miejsce w raju. Nawet ja się skusiłem i kapłan poświęcił moje słońce inków, niestety kilka tygodni później obróciło się ono w pył...











Ale bazylika to nie wszystko, mamy jeszcze kilka atrakcji. Pierwsza to plaża, która z pewnej odległości wygląda nie najgorzej, ale przy bliższym kontakcie to brudna, byle jaka plaża na której można wypożyczyć paskudne rowery wodne w kształcie łabędzia. Woda w jeziorze przez cały rok jest bardzo zimna, więc o kąpieli można zapomnieć. O opalaniu raczej też, chyba że ktoś jest fakirem i lubi leżeć na potłuczonych butelkach.













My poleżeliśmy chwilkę na pomoście, ale lodowaty wiatr szybko nas stamtąd przegnał. Udaliśmy się więc na górę Kalwarię (3966 m n.p.m.) - Cerro Calvario. A tam dopiero się zaczęło. Obok stacji drogi krzyżowej sprzedawcy wszelkiego sortu dewocjonaliów - standard. Ale to nie wszystko co mieli w ofercie. Zastanowiły nas małe makiety domów, wszelkiego rodzaju auta, statki, samoloty, pliki dolarów i inne takie takie. Zabawki? Skądże! Już wszystko tłumaczę. Otóż należy taki domek, auto lub kapustę kupić i udać się do szamana - stanowisko obok - i tam odprawić ceremonię ku czci Pachamamy - Matki Ziemi. Rozpalamy kadzidła, obsypujemy auto płatkami i girlandami, dodajemy do tego suszony płód lamy, zioła, polewamy alkoholem - niczym szampanem w czasie sylwestra. Później pijemy sami i odpalamy petardy. Następny krok to wspięcie się na szczyt, co wymaga trochę wysiłku. Tam są kolejne stanowiska sprzedawców, a nad nimi góruje statua Matki Boskiej, spod której stóp roztacza się fantastyczna panorama jeziora. Królowa na włościach. Z takim poświęconym domkiem idziemy pod pomnik, składamy hołd, robimy pamiątkowe zdjęcie i wracamy do domu czekając na nadchodzące skarby. Wiem jak to brzmi, ale zapraszam do Częstochowy, Lichenia albo Świętej Lipki. Albo chociaż na jakikolwiek odpust. Może w mniejszej skali, ale obawiam się, że podobne wrażenia są gwarantowane.

Widząc tę moc, przyczepiliśmy figurze blaszane płytki z naszymi intencjami. Perpetum mobile niczym świeczki w Asyżu, które niezapalone składa się w ofierze, a kiedy koszyk się zapełni, rzeczone świeczki wracają do sprzedaży. Tutaj niektóre blaszki też były lekko pordzewiałe. Przypadek? Nie sądzę :)

Duchowo odmienieni spędziliśmy miły wieczór spacerując i zajadając smakołyki od ulicznych sprzedawców. Nie przestanie mnie zadziwiać ich trudność z liczeniem. Radko zdarza się, by po wzięciu kilku produktów cena się zgadzała. I nie jest to chęć oszustwa, jeśli kalkulator jest na stanie, a palce wyćwiczone to cena się zgadza. Braki w edukacji są tu widoczne na każdym kroku... Smutne...
  




Szaman w akcji




Aleja magii - stanowiska szamanów
















































29 lipiec 2015 - DZIEŃ 84.


Wstaliśmy o świcie, żeby po porannych rutynach zdążyć na prom na Isla del Sol - Wyspę Słońca. Święta wyspa Inków, gdzie ludzie prowadzą spokojne, tradycyjne życie, zakłócane przez turystów miejscowych i zagranicznych. Nasz statek miał wypłynąć z przystani o 8.30, start o 9 uważam za znakomity wynik. 3-godzinny rejs nie przyniósł ze sobą żadnych zapierających dech w piersiach atrakcji, natomiast widoki Kordyliery Real, gdzie wspinaliśmy się kilka dni wcześniej powalały. Pierwsze skojarzenie z wyspą to chorwackie, suche wybrzeże. Plusem jest brak aut i innej maści moto-wehikułów. Na przystani zostaliśmy szybko nagonieni przez przewodnika do wspólnego zwiedzania. Po wyjściu z łódki rzuciły nam się w oczy ceny, które powalały i były kilka razy wyższe niż na stałym lądzie. Udaliśmy się nabyć pierwszy bilet - 10 BOB za mikro muzeum i wstęp na ruiny. Ruszyliśmy w stronę świętej skały Inków i pozostałości ich pałacu. Prowadziła tam miła ścieżka, najpierw plażą, na której bawiły się świnie, później natomiast zaczęła piąć się wpo zboczu w górę. Nasz przewodnik pokazał nam kilka roślin, które miejscowi wykorzystują do tworzenia naturalnych leków. Przeróżne, niektóre zupełnie zaskakujące aromaty rozcieranych liści, kory i korzeni zrobiły na mnie wrażenie. Zagadnąłem przewodnika, który w końcu był miejscowym, o możliwości łowienia tutaj ryb. Dał nam kilka wskazówek, ale o tym za chwilę.















Ilość korowych warstw określa wiek drzewa
Napływowy mieszkaniec wyspy - Eukaliptus



Święta skała Inków - Skała Puma - musiała mieć w sobie moc, czuło się to dookoła. Posłuchaliśmy kilku faktów i pozwoliliśmy sobie na chwilę medytacji pod nią. Jest to podobno jedno z niewielu tak energetycznych miejsc na świecie, podobne są w stolicy Inków - Cuzco i mekce minionych cywilizacji - Meksyku. Wirakocza podobno spełnia złożone w tym miejscu życzenia, więc nie mogliśmy nie spróbować. Niedługo powinno się okazać czy się sprawdziło :)

Obok skalnego wyimaginowanego ołtarza był też taki realny, na którym za kilka bobów szaman odprawiał rytuały przynoszące szczęście, zdrowie i fortunę. Pozwoliliśmy sobie też na miły spacer po ruinach, ale jak to zazwyczaj z ruinami jest, niewiele mam tutaj do powiedzenia.























Wracając zajrzeliśmy do domku na którym widniał napis hospedaje i znaleźliśmy najtańszy pokój podczas naszego wyjazdu - 30 BOB za dwie osoby. Miło i przyjemnie, wspaniały widok na jezioro, jedyne czego brakowało to bieżąca woda, o ciepłej można zapomnieć :) Załatwiając formalności z przemiłą gospodynią zajrzeliśmy do prowizorycznej kuchni gdzie piszczały świnki morskie. Miałem apetyt, ale został on szybko ugaszony, gdyż cuy'e były jeszcze za małe do konsumpcji ;>





Widok z kwatiery

Resztę dnia spędziliśmy na relaksowaniu się na plaży i szukaniu rybaka, który zabrałby nas rano na ryby. Dostaliśmy cynk, że ci powinni rano wypływać z plaży i postanowiliśmy przyjść na nią przed 6, żeby się z którymś na rzeczone wędkowanie zabrać. Podczas relaksu na plaży przyglądaliśmy się lekcji w-fu, na której chłopcy budowali "żywą piramidę". Podczas powrotu z opalania zobaczyliśmy małego chłopca, który wesoło czymś machał w naszą stronę. Ania podeszła z chęcią zabawy i już chciała wziąć od niego yoyo lub wiatraczek, którym kręcił... ale to nie był wiatraczek, bynajmniej... Chłopaczek chciał wręczyć mojej konkubinie zużyty, brunatny...tampon... no proszę jak niewiele trzeba do dobrej zabawy.

Po powrocie do domu zostaliśmy poczęstowani przez naszą gospodynię zupką, kartoflanką, przemiły gest, takie rzeczy rzadko zdarzały się nam w Boliwii. Spokojnie położyliśmy się spać, żeby wstać rano i załapać się na jakąś łajbę na wyciąganie sieci...








Chłopczyk z "wiatraczkiem"















Żywa piramida


 
30 lipiec 2015 - DZIEŃ 85.

Poranek był mroźny i koczowanie po ciemku na plaży nie należało do przyjemności. Co prawda gwieździste niebo i spadające gwiazdy były miłym dodatkiem, ale mimo wszystko nawet pod śpiworem, który przytachaliśmy, nie było zbyt wspaniale. Na ryby nie udało się nam popłynąć, gdyż rybacy tego dnia wypłynęli wcześniej, ale przynajmniej obejrzeliśmy wspaniały wschód słońca i oddaliśmy mu należną cześć. Wirakoczo strzeż nas!






Po krótkiej drzemce wyruszyliśmy na południe wyspy skąd chcieliśmy wziąć prom do Copacabany i stamtąd pojechać do Peru. Ceny na wyspie nas negatywnie zaskoczyły i mimo niezłego przygotowania wyglądało na to, że zabraknie nam pieniędzy na powrót. Bankomatów na wyspie brak, wymiana walut skandaliczna. Ludzie w sklepach czy knajpach nawet nie udają życzliwości i kasują każdego za co tylko się da. Nasz miły spacer z północy na południe wyspy też został przerwany, gdyż miejscowi postawili sobie tam budkę i kasują turystów za przejście szlaku. Do tego kasują srogo - 30 BOB za głowę (5 dla Boliwijczyków). Przypominam, że wczoraj płaciliśmy już za wejście na szlak do ruin, oraz za miejscowego przewodnika. Nieuprzejmość pana biletowego przeważyła szalę goryczy i przebrała mój limit cierpliwości (zwłaszcza, że weszliśmy na tę drogę w 3/4 i nie mieliśmy już gotówki). Sorry stary, nie płacimy za przejście kamienistym szlakiem totalnie zanieczyszczonym przez wszędobylskie prosiaki i inne hodowlane zwierzęta. Chwilę to trwało, ale w końcu zamiast płacić 60 BOB (co w przypadku Boliwii może być równoznacznikiem 6 obiadów) kupiliśmy jeden bilet dla miejscowych za 5. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to tylko początek i w Peru wpadniemy do maszynki do zdzierania kasy z turystów.

Po pokonaniu kolejnego kilometra doszliśmy do następnej bramki i tym razem musieliśmy zapłacić po 5 BOB za przejście przez miejscowość celem dojścia do promu... Bezczelny bileter nawet kłamał, że bez tego biletu nie zostaniemy wpuszczeni na statek. Cyrk na kółkach.

Do tego wszystkiego jeszcze zabłądziliśmy, kto by stawiał na tych płatnych ścieżkach jakiekolwiek znaki. Zeszliśmy ze szczytu z przeciwległej strony i zamiast do portu, skąd chcieliśmy wracać, dotarliśmy do przystani i warsztatu łódek. Tam przemiły młody chłopak zaproponował nam podwózkę (100 BOB za 10 minut łódką, gdzie 20 BOB kosztuje 3 godzinny rejs promem...). W końcu, zmarnowani, dotarliśmy do promu gdzie wymieniliśmy dolary po skandalicznym kursie i zadowoleni, że opuszczamy "świętą wyspę" weszliśmy na statek.


OM NOM NOM






























Isla del Sol, to ładne, choć nie rewelacyjne miejsce. Warto zobaczyć folklor tam panujący i robiące wrażenie krajobrazy. Niestety miejscowi zorientowali się, że turyści mają przy sobie pieniądze i na każdym kroku starają się, żeby zmieniły one właściciela. Szkoda, że tak zakończyła się nasza podróż po Boliwii, którą uważam za kraj niesamowity i tak fantastyczny do podróżowania, między innymi dlatego właśnie, że można jeszcze spotkać autentycznych ludzi, którzy nie przymilają się do turystów dla pieniędzy. Są sobą, w każdym tego słowa znaczeniu.

Po kilku godzinach rejsu w pełnym słońcu (po kilku dniach zeszła mi skóra z uszu), dotarliśmy do Copacabany, gdzie wskoczyliśmy do autobusu jadącego do Puno - naszego pierwszego przystanku w Peru.

Pozdrawiam,

Rafakocza