poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Viva Chile!!

3 lipiec 2015 - DZIEŃ 58.

Gdy nad ranem wysiadamy na dworcu w Iquique jest 15 stopni i czuć wysoką wilgotność powietrza. Nie mamy zarezerwowanego hostelu, w San Pedro dostaliśmy tylko namiary na fajny hostel przy plaży. Na dworcu nagania nas jeszcze starszy pan z propozycją hostelu, na który już się prawie zgadzamy, ale w międzyczasie do Rafała podchodzi pracownik dworca i szepcze mu na ucho, żebyśmy tam nie jechali, bo w hostelu zdarzają się kradzieże. Dziękujemy więc panu za ofertę i wskakujemy w taxi do polecanego wcześniej miejsca.

Okazuje się, że hotel znajduje się ulicę od plaży i jest naprawdę fajny. Żeby nie płacić za nocleg, kilka godzin koczujemy na sofach, idealnie przystosowanych do wczesnego zakwaterowania - śpimy do 9! :)


Hostelowa maskotka

Idę z Vincentem do sklepu po jakieś śniadanie. Trafiamy do ogromnego supermarketu - wow, w Boliwii takich nie ma :P Robimy zakupy i po chwili w hostelu zajadamy świeżutkie bułeczki z nutellą. Na szczęście nie musimy czekać na check-in do 14 i recepcjonistka pozwala nam się zakwaterować tuż po śniadaniu. Wskakujemy w stroje kąpielowe i idziemy na plażę. Pachnie morzem, jest wilgotno i słonecznie - jednym słowem cudownie po ostatnich dniach spędzonych w zimnie!

Widok z hostelowego balkonu

Iquique to 140-tysięczne miasto z kolonialną zabudową, nieco zniszczoną, może za sprawą często występujących tu trzęsień ziemi i tsunami (na każdym skrzyżowaniu są tablice informujące o drodze ewakuacyjnej w przypadku tsunami). Piękne plaże przyciągają zarówno amatorów opalania jak i surferów, dla których panują tutaj idealne warunki. Z pobliskich gór zamykających miasto od strony wschodniej, co rusz zlatują paralotniarze lądujący oczywiście na plaży. 













Kilka godzin bezczynnego leżenia na rozgrzanym piasku, to jest to czego potrzebowaliśmy.




4 lipiec 2015 - DZIEŃ 59.

W sumie w Iquique planowaliśmy zostać tylko jedną noc, ale słoneczna plaża skutecznie zachęca nas do dłuższej wizyty. Od rana wskakujemy w stroje kąpielowe i z ręcznikiem pod pachą idziemy na plażę. Dziś sobota, więc na plaży zgromadziło się trochę miejscowych. Nie jest nam dane jednak długo nacieszyć się słońcem, bo znad gór napływają szare chmury. No nic, trzeba doceniać, co się ma. Zbieramy się i idziemy na spacer wzdłuż plaży. Dochodzimy do portu rybackiego, przy którym rybacy patroszą ryby i czyszczą małże. Tuż przy porcie znajdują się sklepiki rybne, pod czujnym okiem kotów i potężnych pelikanów polujących na rybną okazję.







Podchodzimy bliżej wody, gdzie słyszymy jakieś poruszenie, a tu ogromne lwy morskie zajadają rybne resztki rzucane im przez rybaków! Sytuacja nieco dziwna, bo kilkanaście metrów dalej chłopaczki sobie skaczą na bombę do wody i kąpią się...








W drodze powrotnej z portu zachodzimy do kasyna. Raf był tu wczoraj z chłopakami, ja spasowałam, bo znając mój silny pociąg do ruletki, przegrałabym dalszą naszą podróż... (bądź podwoiłabym ;)). No ale przemyślałam sprawę i być w Iquique i nie być w kasynie, to coś nie tak. Kupujemy wejściówki za 1000 pesos (6 zł) i po wejściu okazuje się, że ruletki od 16:00 (jest 14:30). Źli, że nikt nas nie poinformował, prosimy panią przy wejściu, czy możemy wrócić po 16:00. Przychodzi manager i niechętnie, ale daje nam swoje błogosławieństwo ;) 

Wracamy do hostelu na obiad. Dziś sobota i bardzo ważny dzień dla Chilijczyków - finał piłki nożnej Copa America - Chile vs. Argentyna (rozgrywany w Santiago de Chile). Lepszego miejsca na finał nie mogliśmy trafić :) W mieście da się odczuć atmosferę emocji przed meczem. Z balkonów mieszkań i samochodów powiewają flagi narodowe, zagorzali kibice malują twarze i ubierają koszulki piłkarskie. Wszystkie mecze do tej pory były o 19:30 i 20:30, więc umawiamy się z naszymi ziomeczkami na później i idziemy jeszcze na ruletkę. Kiedy docieramy do kasyna okazuje się, że mecz zaraz się zaczyna. 10 minut emocji przy stole i wszystko przegrane. Chcę się jeszcze odegrać, ale na szczęście Raf mnie skutecznie powstrzymuje ;) Zasiadamy więc przed ogromnym ekranem i wraz z wymalowanymi w kolory narodowe Chilijczykami oglądamy pierwszą połowę meczu. Messi dostaje z buta w brzuch, kurczy się z bólu, cale kasyno klaszcze i się śmieje... heh :D

Szykujemy się na mecz!




Na przerwie decydujemy się zmienić miejscówkę i pobiec do centrum - w mieście ma być rozłożona strefa kibica. Z kasyna do miasta dzieli nas jakieś 30 minut pieszo, a przerwa ma tylko 15... co robić... łapiemy stopa! Miasto jest opustoszałe, główna droga przy plaży pusta. Na szczęście po chwili jedzie auto i szczęśliwie dla nas zatrzymuje się. Wesoły pan z chęcią podwozi nas do centrum. Po drodze kupujemy jeszcze piwka i szukamy strefy kibica. Gdy docieramy na plac główny, okazuje się, że nic tam takiego nie ma! Gdzie są wszyscy? Wcześniej nasza pani recepcjonistka zasugerowała nam knajpki na deptaku, ale jak tamtędy przechodzimy, to owszem siedzi trochę ludzi przed wystawionymi telewizorami, ale nie jest to klimat finału Pucharu Ameryki! No trudno, wszyscy pewnie siedzą w domach. Mamy swoje piwka, więc przysiadamy się do żulika na ławce przed knajpką z największymi plazmami. Zaczyna się druga połowa. Częstujemy żulika piwkiem i w trójkę komentujemy mecz. Okazuje się, że żulik jest Argentyńczykiem, z czego śmieje się radośnie i kibicuje swoim. Po cichu rzecz jasna. Żeby nam udowodnić swoją narodowość wyciąga nawet połamany dowód osobisty ;)

Nagle pojawia się starszy żulik, który wita się z nami elegancko, rozmawia trochę po angielsku, rzuca jakieś greckie przekleństwa w stronę żulika nr 1 (mieszkanie z Panosem uczy ;D). Grek? Próbujemy dopytać skąd jest, ale żulik nr 2 jakoś omija temat swojej narodowości i tylko mówi, że mieszkał w Europie - w Finlandii, Włoszech, Holandii, zna kilka języków, coś tam mamrocze po niemiecku. Ze szczątkowych opowieści wnioskujemy, że był marynarzem, bo wymienił nam wiele europejskich portów. Po chwili nas przeprasza i mówi, że idzie dopić swoje whisky. Patrzymy, a on zasiada na ogródku przy stoliku, przed nim szklaneczka whisky i... deska serów! No żul z klasą! Żulik nr 1 w tym czasie nam mówi, że ten drugi jest pieprznięty i coś tam na niego nadaje. Żul z klasą raz po raz zerka w naszą stronę i krzyczy do tego drugiego, żeby się zamknął, bo powie wszystkim, że jest Argentyńczykiem. Ludzie dookoła śmieją się. Obserwujemy żula nr 2 i nadziwić się nie możemy, co się dzieje. Serwetką elegancko wyciera usta, widać, że umie się zachować. Wstaje od stołu, bierze sery i podchodzi nas poczęstować. Ładnie odmawiamy, a gdy żulik nr 1 zamiast poczęstować się jednym serkiem, bierze cały talerz, ten drugi krzyczy na niego i wyzywa od wieśniaków ;) No przekomiczne! Jak się jeszcze chwilę później okazuje, żul z klasą urodził się na statku, jego rodzice byli Izraelczykami, a sam całe życie pływał od portu do portu. Widać było, że nie do końca ma równo pod sufitem, ale widać też było, że kryje się za nim ciekawa historia. 

Żul z klasą

Ok, dość mamy obcowania z żulikami, zaraz przegapimy całą drugą połowę. Wchodzimy na ogródek, gdzie dosiadamy się do dwóch młodych Chilijczyków, których emocje aż roznoszą. Ostatecznie druga połowa kończy się wynikiem 0:0. Na przerwie rozmawiamy sobie z chłopakami, jeden opowiada o sytuacji ekonomicznej Chile. Fajni ludzie. Ok. Czas na karne, podczas których emocje sięgają zenitu. Gdy Chile strzela bramkę, zerkamy niepewnie na żulika z ławki, który trzyma się za serce. Oho, zaraz nam tu Argentyńczyk zejdzie na zawał ;) W knajpie rozlegają się okrzyki Chi-chi-chi-le-le-le!! Viva Chile!! Śpiewamy z nimi. W końcu kolejny gooool i na ulicach szał! Chile mistrzem Ameryki! Zbijamy piąteczki z naszymi nowymi kolegami i cieszymy się razem z nimi. Jak podczas meczu ulice były puste, tak teraz wszyscy wybiegli poprzebierani, z flagami, trąbkami i racami. Rzeka ludzi podąża na plac główny. No to idziemy świętować. Na placu fiesta - bębny, śpiewy, trąbki - Viva Chile! 







Zobaczcie sami.




W końcu wracamy w kierunku hostelu. Główna ulica zakorkowana - auta trąbią, z okien wystają ludzie, ogromna radość z wygranej. Dochodzimy do plaży i okazuje się, że strefa kibica właśnie tutaj się znajdowała. Teraz - ogromny telebim i tona śmieci - opustoszałe. Heh, nasz wieczór z żulami był ciekawym przeżyciem ;)




Szukamy czegoś do jedzenia i ku naszemu zdziwieniu i niezadowoleniu odkrywamy, że street food w Iquique nie istnieje. Nie znaleźliśmy ani jednego miejsca, w którym moglibyśmy kupić kebaba, hamburgera, hod-doga, nawet głupich frytek. Mega słabo - tęsknimy za Krakowem :) Idziemy więc do sklepu, gdzie kupujemy dwa plastry wołowiny. Wielki pan zza lady odkraja nam kawał pięknej polędwicy brazylijskiej, z namaszczeniem odcina żyłki, no full service - Rafał nazwał go artystą mięsa, na co pan bardzo się ucieszył ;)

Wracamy do hostelu, gdzie smażymy wołowinę. Wszystkie hostelowe turyściaki powracały właśnie z meczu w stanie lekko wskazującym, więc atmosfera zrobiła się niezwykle wesoła i sprzyjająca integracji :)

Viva Chile!


5 lipiec 2015 - DZIEŃ 60.

W Iquique znajduje się tzw. zona franca, czyli strefa wolnocłowa, wolna od podatków. Kilka budynków wyglądających jak europejskie galerie handlowe ze sklepami najlepszych marek, przyciąga zarówno Chilijczyków jak i turystów.

Po śniadaniu postanawiamy się tam wybrać, bo okazało się, że Vincent zgubił na Uyuni Rafałowy scyzoryk, więc strefa wolnocłowa jest świetną okazją na odkupienie zguby. Dziś niedziela, więc okazało się, że tylko część sklepów jest otwarta i niestety nie jest to Victorinox. Przechadzamy się po sklepach, sprawdzamy ceny, jednak te wcale nie powalają na kolana.

Pieszo idziemy na dworzec kupić bilety na dalszą podróż. Dziś się już rozdzielamy. Diego i Vincent jadą po południu do Peru, Felix i Teresa zostają jeszcze w Iquique, a my jutro z powrotem do Boliwii. Niestety na dworcu nie można kupić biletów do Boliwii. W tym celu należy udać się do boliwijskiej dzielnicy oddalonej kilka przecznic od dworca. Miejsce to nie wygląda zachęcająco. Boliwijskie knajpy przeplatane agencjami transportowymi, a niekiedy też 2w1. Odrapane budynki, sprzedawcy biletów autobusowych za kratami... kupujemy więc szybko bilety na  jutro na 12:30 i spadamy z dzielni.










Po drodze do hostelu zachodzimy na obiad - zupa rybna i ryż z kalmarami - pyszne!
Popołudnie i wieczór upływa mi na pisaniu bloga. Obiecałam nadgonić. Hostel jest tak przyjemny, że chętnie zostalibyśmy dłużej. Żegnamy się z Vincentem i Diego i idziemy jeszcze na spacer na plażę, gdzie chłopaki skaczą na linie, a grupka młodych ćwiczy capoeirę. Zachodzi słońce. 




Wieczorem gotujemy obiad. Dwóch chłopaków - kucharzy z Peru i Chile, mieszkających w hostelu - częstuje nas jeszcze lasagną własnej roboty - super! Ja wracam do bloga, a Raf idzie spać. O 22:30 oglądam jeszcze Voice of Chile, ale hiszpańskie miłosne ballady skutecznie mnie zniechęciły.


6 lipiec 2015 - DZIEŃ 61.

Wstajemy, pakujemy się, jemy śniadanie i jedziemy na dworzec. Autobus, jak to zwykle w Ameryce Południowej bywa, oczywiście spóźniony. Kupiliśmy bilety typu "cama" - prawdziwy de lux, tylko z trzema rzędami siedzeń, więc z niecierpliwością wyczekujemy tego cudu. W końcu wjeżdża na dworzec. Mamy siedzenia z samego przodu - siadamy, rewelacja - lepiej jak w samolotowej klasie biznesowej. Rozkładamy się na maxa - tak to możemy podróżować. Rafała siedzenie tylko coś szwankuje, bo na jakichś większych wybojach zaczyna się składać ;) Od razu włączają jakiś irański film z hiszpańskim dubbingiem, na szczęście też z hiszpańskimi napisami, więc nawet w całości obejrzeliśmy ;)






Niedaleko granicy mijamy znaki ostrzegawcze o pustyni i braku jakiejkolwiek infrastruktury, więc w ostatnim mieście na drodze, decydujemy się kupić obiad u babki, która wskoczyła na 2 minuty do autobusu. Dalej już pustynia, kurz i zawierucha. 





Gdy dojeżdżamy do granicy, dookoła panuje chyba jakaś burza piaskowa, bo jak wychodzimy z autobusu, to wiatr jest tak silny, że nosi mnie z dwoma plecakami, a piasek smaga po ciele. Okropne przejście. Na granicy szybki stempelek wyjazdowy z Chile i biurokracja po stronie boliwijskiej. Do wypełnienia pięć różnych druczków! W końcu dostajemy stempel wjazdowy i lecimy do autobusu. 

Okazuje się, że Rafała siedzenie, oprócz tego, że jest popsute, to chytra chilijska babka z tyłu wstawiła mu butelkę, tak żeby nie mógł się za bardzo rozłożyć. Gdy babka wraca do autobusu i ruszamy, Raf się rozkłada ku niezadowoleniu współpasażerki. Bo ją nogi bolą... a jakoś innych nie bolą. Po krótkich przepychankach słownych (Rafał po hiszpańsku, babka po angielsku - rozmowa na wysokim poziomie :P "I? move? No! You move! You crazy! Bye!" ), Raf rezygnuje i niezbyt zadowolony zasypia na "semi-camie" ;) 

Podróż trwa łącznie 12 h, podczas których Raf wybiera u kierowcy film Fast and Furious 7 (w Polsce to chyba jeszcze w kinach leci? :P), a w zamian z płytki odpalają się trzy pod rząd tajskie niskobudżetowe filmy z hiszpańskim dubbingiem, przeplatane hiszpańskim disco-polo podśpiewywanym przez kierowcę ;) 

Staram się wyłączyć i pisać bloga (tak powstał post o Potosi - chyba nie najgorszy ;)), Raf w końcu znajduje inne siedzenie i chrapie gdzieś na końcu otulony śpiworem. 

Po północy dojeżdżamy do Cochabamby.




Hawk!

Anka Śmietanka

2 komentarze: