wtorek, 11 sierpnia 2015

Śladami dinozaurów

10 lipiec 2015 - DZIEŃ 65.

Po 4,5 godzinach po drodze wybrukowanej kamieniami, docieramy do oddalonej o 135 km od Cochabamby maleńkiej wioski Toro Toro. Jest już po północy i wioska wygląda na totalnie opuszczoną. Tylko bezdomne psy śpią w zaułkach ulic. Udajemy się na plac główny, na którym duża, turystyczna mapa informuje o kilku hotelach dookoła. Dzwonimy do pierwszego, lecz gdy po kilku minutach wyłania się w końcu starsza pani, okazuje się, że nie ma miejsc. Dzwonimy do kolejnego hotelu, ale cisza, nikt nie odpowiada. Idziemy więc dalej, dobijamy się do kolejnego miejsca z napisem 24H. Gdy po kilku minutach nikt nie odpowiada, zaczynamy się zastanawiać, gdzie dziś spędzimy noc. Wokół brak żywej duszy. Nagle słyszymy jednak kroki i bramę otwiera nam starszy pan. Jest wolny pokój! Zaprasza nas do środka i zaskoczony jest, że przyjechaliśmy autobusem (normalnie do Toro Toro jeżdżą trufis i to w godzinach rannych). Dowiadujemy się, że wszelkie wycieczki do parku narodowego załatwia się z samego rana, więc kładziemy się do łóżka - przed nami jakieś 5 godzin snu.

Budzik dzwoni zdecydowanie za szybko, ale jeśli chcemy załapać się na jakąś wycieczkę, trzeba wstawać. Miły pan użycza nam kuchni, jemy więc szybkie śniadanie, pijemy kawkę i ruszamy na plac główny.

Park narodowy Toro Toro to słynie ze wspaniałych formacji geologicznych, jaskiń, szlaków trekkingowych, ruin, ale przede wszystkim, ze znalezionych tu kilkanaście lat temu śladów dinozaurów. Na placu głównym stoi nic innego jak statua T-Rexa i innych mniejszych przedstawicieli owych gadów. 





O 7 rano pod biurem przewodników zbierają się turyści, którzy po stworzeniu grupy max 6-osobowej (najtaniej) zabierani są na pół- lub całodniowe wycieczki po parku, w zależności od wybranego szlaku. My postanawiamy połączyć dwa szlaki i stworzyć z tego całodniową wycieczkę. Pod biurem spotykamy trzech Holendrów (60-letnia Boliwijka mieszkająca od 40 lat w Holandii, ze swoim mężem i 30-letnim synem), którzy mają ten sam plan co my, więc opłacamy auto i przewodnika (600 BOB na 5 osób) i ruszamy w drogę, podczas której Boliwijka opowiada nam o swoich nie do końcach miłych perypetiach z Polakami w Rotterdamie... cóż... 

Pierwszym etapem jest trekking po skalnych formacjach położonych na najwyższych wzniesieniach parku, do których jedziemy około 40 minut. Trekking trwa 2 godziny, podczas których podziwiamy piękne widoki rozpościerające się na pasmo Andów, przechodzimy przez niewielkie jaskinie uformowane przez wodę, mijamy skały przypominające swoim kształtem różne zwierzęta. Nasz przewodnik pokazuje nam naskalne inkaskie malowidła, skamieniałe fragmenty drzew oraz inkaską ceramikę, do której podchodzimy nieco z dystansem (kupka fragmentów glinianych talerzy leżąca na kamieniu, nie sprawiała wrażenia autentyczności swoich lat...). 



Skała słoń

Skała żółw



Wąż - inkaskie malowidło naskalne (jeśli w ogóle coś widać ;))




Buty trekkingowe naszego przewodnika - zaznaczam, że zrobione są z opony



Skamieniałe drzewo

Rzekomo inkaskie naczynia

Kończymy trekking i zjeżdżamy autem z powrotem w dół, gdzie dojeżdżamy do naszego drugiego etapu - śladów dinozaurów i największej jaskini w Boliwii - Caverna de Umajalanta. Po kilkunastu minutach marszu docieramy w miejsce, w którym zadziwiająco ładnie widnieją odbite ślady gadów. Muszę przyznać, że zrobiło to na mnie wrażenie, biorąc pod uwagę, że to chyba pierwsze ślady dinozaurów, które w życiu widziałam.







Po kolejnych kilkunastu minutach docieramy do punktu, w którym odbieramy nasze kaski i czołówki i wybieramy się w czeluści jaskini. Boliwijko-Holenderka zmęczona słońcem zostaje przed jaskinią wraz z synem, który mimo że bardzo chce wejść do jaskini, to perturbacje żołądkowe skutecznie mu to uniemożliwiają (każdy, kto tu wcześniej był, ostrzegał nas przed tutejszym jedzeniem). Tak więc idziemy w czwórkę - przewodnik, 67-letni pan Holender i my. 

Jaskinia ciągnie się przez 4,6 kilometra i ma 140 metrów głębokości. Dla turystów udostępniona jest tylko niewielka część, ale za to co to jest za część! Zaraz po wejściu do jaskini zapalamy czołówki i naszym oczom ukazują się imponującej wielkości stalagmity, stalaktyty i stalagnaty. Piękna szata naciekowa zdobi kolejne sale. Wszystko byłoby ładnie, gdyby nie to, że do kolejnych sal trzeba przeciskać się bądź też czołgać się przez super wąskie korytarze i przejścia, a gdzieniegdzie schodzić po linie kilka metrów w dół. Nam się na maxa podobało, ale 67-letni Holender sporego wzrostu nie lada się namęczył. I tak byliśmy pod ogromnym wrażeniem jego sprawności ruchowej, bo momentami kilkumetrowe przeczołgiwanie się przez kilkunastocentymetrową szczelinę sprawiało nie lada wyzwanie nam młodym! W jaskini spędzamy ponad godzinę i jest to jedno z fajniejszych miejsc na naszej dotychczasowej drodze - rewelacja!
















Po południu docieramy do wioski, gdzie umawiamy się z naszym przewodnikiem na jutro. W hotelu gotujemy sobie obiad i odkrywamy drzewo marakujowe na podwórku. Miły pan pozwala nam częstować się do woli co też czynimy i pierwszy raz w życiu zajadamy owoce pasji prosto z drzewa. 






11 lipiec 2015 - DZIEŃ 66.

Pobudka skoro świt, szybkie śniadanie i udajemy się pod biuro przewodników, co by spotkać się z naszym wczorajszym przewodnikiem. Kilkanaście minut czekamy aż znajdzie się ktoś na tę samą trasę, co my. Czas umilają nam psiurki i owieczki szwendające się po placu. Jedna z owieczek tak się zestresowała sesją zdjęciową, że mnie obsikała... 
W końcu znajduje się para młodych Boliwijczyków, którzy są chętni na ten sam trekking (znów łączymy dwie pół-dniowe wycieczki - 200 BOB na 4 osoby).






Pierwsza część to 1,5 godzinny szlak w poszukiwaniu śladów dinozaurów. Słońce grzeje od rana, dziś wycieczka bez samochodu, więc przed nami sporo chodzenia. Docieramy w końcu do śladów, kilka fotek i ruszamy z powrotem, odbijając w drugi szlak. 











Początkowo idziemy dnem doliny rzecznej, żeby później przejść w górę, gdzie naszym oczom zaczął ukazywać się kanion. Początkowo niezbyt głęboki, ale im wyżej zaczęliśmy wchodzić, tym pokazał nam się w całej okazałości - około 200 metrów głębokości. 


Malowidła naskalne

W poszukiwaniu kwarcu





Kolejnym punktem programu było pokonanie 700 schodów na samo dno kanionu, gdzie można zażyć orzeźwiającej kąpieli w wodospadzie. Po kilkunastu minutach docieramy schodami na sam dół, gdzie odpoczywamy zmęczeni już lekko palącym słońcem. Woda jest lodowata, ale kilkoro Boliwijczyków pluska się pod wodospadem. Raf w końcu też przełamuje lody i wskakuje wprost pod wodospad. Gratki za odwagę - ja zamoczyłam stopę, co mi w zupełności wystarczyło. 










Po około godzinnym odpoczynku czas ruszyć w drogę powrotną - do pokonania 700 kamiennych schodów w górę. Ciężko, ale po 25 minutach stajemy z powrotem na górze. Stamtąd jeszcze idziemy na wspaniały punkt widokowy i ruszamy w drogę powrotną do wioski, mijając piękne formacje skalne i potężne ślady diplodoka (tego ogromnego, roślinożernego dinozaura). Około 16:30 docieramy  do Toro Toro. 





Ślad diplodoka





W hotelu jemy szybki obiad, pakujemy plecaki i lecimy na busa do Cochabamby. Tutejsze busy z reguły odjeżdżają jak się zapełnią. Docieramy chwilę za późno, bo akurat odjeżdża jeden. Musimy więc czekać aż zapełni się kolejny - minimum 8 osobami. Słońce zachodzi, a ludzi chętnych na przejazd jak na lekarstwo. 2 godziny siedzimy na walizkach, aż w końcu udaje się, o 19 ruszamy. Podróż zajmuje nam 3 godziny, podczas których kierowca pokonywał zakręty jak szalony. 

W końcu o 22 docieramy do Cochabamby i bierzemy taksówkę na dworzec główny z nadzieją, że zdążymy na ostatni autobus do La Paz. Na dworcu zamieszanie. Łapie nas babka, która wciska nam bilety za 40 BOB na ostatni autobus do stolicy za 5 minut. Kupujemy więc szybko i lecimy na peron, gdzie pakujemy się do autobusu pełnego miejscowiaków. Uff, zdążyliśmy. 7 godzin podróży mija nawet szybko i przesypiamy prawie całą drogę. O 6 rano naszym oczom ukazuje się La Paz.


Z pozdrowieniami,

Anna M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz