sobota, 22 sierpnia 2015

La Paz

13 lipiec 2015 - DZIEŃ 68. 

Dziś odpoczywamy. Po wczorajszym zjeździe z 4700 m n.p.m. na 1000 m n.p.m tuż po całonocnej podróży z Toro Toro, należy nam się zasłużony relaks. Śpimy do oporu, idziemy na śniadanie do hostelowej restauracji znajdującej się na 7. piętrze na przepysznego omleta i naleśniki z owocami i syropem klonowym i chillujemy się. 

Warto wspomnieć o hostelu Loki, w którym się znajdujemy. Jest to jedno z miejsc, które zdecydowanie ma swoisty klimat. Znajduje się w centrum La Paz, kilka minut piechotą od placu głównego, zajmuje 7 pięter i ma około 60 pokoi. Zastąpił hotel, który niegdyś się tu znajdował, toteż standard Lokiego pozostał silnie hotelowy. W każdym pokoju łazienka, codzienne sprzątanie, ogromny hall z kilkoma miejscami do check-in'u i check-out'u, agencja turystyczna na parterze, stół ping-pongowy, sala komputerowa, palarnia i sala kinowa na 6.piętrze oraz baro-restauracja na 7.piętrze. A to wszystko z niesamowitym widokiem na stolicę. Do tego kawa i różne rodzaje herbat do woli i to gratis, a w menu restauracyjnym europejskie pozycje, w tym przepyszne śniadania! Na stanie hostelu także butla tlenowa, jakby komuś zrobiło się słabiej od rozrzedzonego powietrza. Jesteśmy w końcu na wysokości 3800 m n.p.m. Wieczorem miejsce zamienia się w klub i codziennie organizowane są tu imprezki tematyczne. Nam nie do końca taki klimat odpowiada, bo w barze roi się od głośnych, panoszących się gringosów z UK, Francji czy USA, ale miejsce jest baaardzo specyficzne, a przy tym ma swój urok. Jeśli więc szuka się spokojnego miejsca noclegowego, Loki zdecydowanie do nich nie należy. My jednak spędziliśmy tak kilka kolejnych dni i nie żałujemy. Czasem dobrze na chwilę oderwać się od południowoamerykańskich klimatów ;)







Widok z okna pokoju na miasto i górę Illimani - najwyższy szczyt w okolicy

Wracając do naszego dnia. Lunch jemy w jednej z knajpek w centrum, po czym udajemy się do restauracji na tarasie tuż przy placu głównym, z widokiem na miasto, gdzie korzystamy z internetu i dzwonimy  do rodzin.


 



Po południu wskakujemy w taxi i jedziemy na jeden z "miradorów" (punktów widokowych) Killi Killi, z którego rozpościera się rzekomo jedna z najładniejszych panoram miejskich na świecie. Faktycznie - widok miasta z góry jest niesamowity. La Paz może poszczycić się jedną z najbardziej niezwykłych lokalizacji na świecie. Miasto ulokowane jest w głębokim kotle między szczytami andyjskiego pasma Cordillera Real, a różnica w pionie między najwyżej i najniżej położonymi zabudowaniami wynosi 900 metrów. Ta najwyższa część, to wspomniane już wcześniej przez Rafała El Alto (dosł. wysokie) - jedno z najwyżej położonych miast na świecie - 4150 m n.p.m. Zajmuje ono rozległy płaskowyż, na którym w szybkim tempie powstają nowe dzielnice (masowo migruje tutaj ludność wiejska).

Na miradorze czekamy do zachodu słońca, wskakujemy w taksówkę i jedziemy do jednej ze stacji funkcjonujących tu kolejek linowych, które są świetną formą transportu dla ludzi mieszkających w wyższych częściach miasta. Wybieramy stację o nazwie "Mirador" i jedziemy w owe miejsce, żeby tym razem zobaczyć z góry panoramę miasta nocą. Po półgodzinnym oczekiwaniu w kolejce i 15-minutowej przejażdżce na stację końcową okazało się, że Mirador to tylko nazwa i tak naprawdę nie ma tam żadnego punktu widokowego, a pan obsługujący kolejkę polecił nam szybki powrót na dół, bo dzielnica nie do końca jest bezpieczna, szczególnie dla trojga gringosów ;) Tak więc za radą pana wskakujemy w wagonik powrotny, z którego podziwiamy miliony świateł mieniących się w dolinie i na zboczach gór - jak jedna wielka ozdoba choinkowa - pięknie.








14 lipiec 2015 - DZIEŃ 69.
 
Jan dziś załatwia swoje sprawy, a Geopara idzie na zwiedzanie miasta. Udajemy się najpierw na słynny Targ Czarownic, który okazał się kilkoma uliczkami z przeróżnymi produktami, a sprzedawczyniom do czarownic było daleko. Nazwa targu wzięła się stąd, że można tam kupić rozmaite ziołowe leki, naturalne afrodyzjaki, napary na wszystkie dolegliwości świata, wszystkie przedmioty potrzebne do złożenia ofiary Pachamamie oraz różnorakie amulety i talizmany. Ale przede wszystkim wrażenie robią suszone płody lam oraz malutkie wypchane lamy, które kupują osoby budujące dom. Taki płód zakopuje się pod narożnikiem domu dla Pachamamy, która ma zapewnić mieszkańcom dobrobyt i pomyślność.










A propos składania ofiar - do tej pory, w ściany nowo powstałych budynków wmurowuje się lamę bądź polewa się budowlę jej krwią. Okazuje się jednak, że poświęca się nie tylko lamy. Usłyszeliśmy historię, że zdarza się, że wertuje się z ulicy bezdomnych pijaków, poi się ich alkoholem, zabija, po czym wmurowuje się ich w fundamenty budowli. Podobno większość najważniejszych budynków w Boliwii kryje w swoich ścianach ludzkie trupy poświęcone Pachamamie. Bzdury, nie bzdury, ja tam nawet jestem skłonna w to uwierzyć. Tym bardziej, że praktyką stosowaną dziś wśród ludu Ajmara, jest wygłaszanie samosądów w stosunku do np. złodziei. Lud ten brzydzi się złodziejstwem, więc jeśli zdarzy się, że złapie się takiego osobnika na kradzieży, może on przypłacić nawet życiem i podobno policja się w to nie miesza (praktyki te są częściowo zalegalizowane, jako prawo wspólnot do „sprawiedliwości powszechnej”). Żeby ostrzec innych, wiesza się na słupach szmaciane kukły z napisem przewinienia.

Powieszona na słupie szmaciana kukła przedstawiająca złodzieja

Ale zwiedzamy dalej. Po Targu Czarownic udajemy się na plac Murillo otoczony przez eleganckie gmachy, zieleń i setki gołębi. Na środku placu stoi pomnik bohatera narodowego Pedro Murillo, działacza niepodległościowego, który został tu powieszony oraz katedra, pałac prezydencki i siedziba parlamentu.






Dalej udaliśmy się w stronę ulicy Jaen, okrzykniętej najładniejszą uliczką La Paz (taki odpowiednik praskiej Złotej Uliczki). Faktycznie urokliwa, z rzędem kolorowych budynków i ze wspaniałym widokiem rozpościerającym się na przeciwległe zbocza miasta. Przy uliczce znajduje się pięć muzeów, a cztery z nich można zwiedzić w ramach jednego biletu. Zwiedzamy więc malutkie muzeum prezentujące dzieje miasta, kolejne jeszcze mniejsze poświęcone Wojnie o Pacyfik, w wyniku której Boliwia utraciła dostęp do oceanu, następnie Muzeum Metali Szlachetnych (bardzo interesujące, przedstawiające złote i srebrne wyroby wykonane przez Inków) oraz ostatnie - Dom Murillo.



Wieczorem wracamy do hostelu, gdzie spotykamy się z Janem i wspólnie zajadamy kolację w hostelowej knajpce.

15 lipiec 2015 - DZIEŃ 70. 


Rano żegnamy się z Jankiem, który opuszcza już Boliwię i przeprowadza się do Limy. My zaś udajemy się do dzielnicy, z której odjeżdżają busy do Tiwanaku - ruin słynnego ośrodka ceremonialnego z okresu przed pojawieniem się Inków, oddalonych o 70 km od La Paz. Oczywiście taki bus najpierw musi się zapełnić minimum 8 osobami, żeby ruszył, a jak na razie z nami było 5. Stoimy i czekamy, naganiacz nagania, ale nic, po pół godzinie wkurzamy się już nieco, bo w takim stanie sytuacji możemy w ogóle nie odjechać. Raf w końcu idzie kilka ulic dalej, skąd też odjeżdżają busy do Tiwanaku i wraca z dobrymi wiadomościami, że tam udało im się nazbierać ludzi i za chwilę odjeżdżają. Naganiacz usłyszawszy, że chcemy zrezygnować, w mig organizuje kierowcę i po chwili jesteśmy już w drodze. 

Po przedarciu się przez miasto, wjeżdżamy na płaskowyż El Alto, które stoi w jednym wielkim korku. Po chwili słyszymy orkiestrę, gdzieniegdzie pojawiają się poprzebierani ludzie, aż nagle cały prawy pas jezdni ukazuje się nam jako jedna wielka fiesta, z poustawianymi rzędami krzeseł, a w środku na odcinku kilku kilometrów prezentują się kolorowe grupy tańcząco-grające. Wszędzie gwar, muzyka, stragany - cóż to za impreza? Okazuje się, że dziś zaczyna się 2-dniowe święto La Paz, a my wyjeżdżamy właśnie z miasta. Przed nami kilkukilometrowy korek, więc pewnie za szybko do Tiwanaku nie dojedziemy. Szybka decyzja i rezygnujemy z wycieczki. Wysiadamy w samym centrum świątecznych wydarzeń. Jak się później okazało, ta kolorowa parada miała miejsce tylko w El Alto, a w La Paz uroczystości zaczynają się po południu. Tak więc oprócz nas w El Alto nie było żadnych gringosów. 

Super było zobaczyć świętujących mieszkańców, poprzebieranych w barwne, czasem naprawdę imponujące stroje, tańczących w rytm muzyki granej przez różne grupy orkiestr. Spędzamy tam z dwie godziny obserwując jak świętuje El Alto. 


























Sok z trzciny cukrowej

W końcu wskakujemy w busa powrotnego do La Paz, gdzie i tam zaczyna się świętowanie - nieco tylko inne od tego z płaskowyżu. Na placu głównym ustawiło się wojsko, jakieś ważne osobistości zaczęły się zjeżdżać, na placu ustawiono wielką scenę. Dowiadujemy się, że parady zaczynają się za 2 godziny, więc idziemy na obiad i mając jeszcze trochę czasu, idziemy do Muzeum Sztuki Współczesnej prezentującego prace artystów z XX i XXI wieku, zarówno miejscowych jak i zagranicznych. Zafascynowały nas obrazy stworzone z liści koki przyklejonych do płótna, zupełnie na pierwszy rzut oka kolażu z liści nie przypominające.

W końcu za ścianami budynku słyszymy muzykę, bębny, zaczęło się. Po wyjściu z muzeum, wzdłuż głównej ulicy rozłożono krzesła dla obserwujących, po drugiej stronie rozłożono dziesiątki stanowisk z jedzeniem i napojami. Wzdłuż ulicy zaczęły przechodzić parady różnych służb miejskich i organizacji społecznych - od policjantów, straży pożarnej, sanitariuszy i wojskowych, po dzieciaki ze szkół artystycznych. Poobserwowaliśmy show, po czym skorzystaliśmy z oferty gastronomicznej, w której głównymi pozycjami były:

- salchipapa - smażone plasterki parówki podawane z frytkami i oblane sosami
- choripan - smażona bądź grillowana kiełbasa chorizo w akompaniamencie bułki, warzyw i sosów
- ciepłe mleko ubite ręcznym ubijakiem w celu stworzenia pianki, z dodatkiem jakiegoś ichniejszego alkoholu i posypane cynamonem








Wracamy do hostelu, w którym ucinamy sobie drzemkę. O 23 wstajemy, bo na rynku gra właśnie boliwijska gwiazda wieczoru. Dobrze, że hostel znajduje się w centrum, bo po wyjściu mamy jakieś 2 minuty do centrum wydarzeń. Bujamy się nieco w rytm tutejszej muzyczki, po czym o północy odbywa się pokaz fajerwerków, całkiem przyjemny dla oka.

Normalnie podczas takich większych masowych imprez stawia się jakieś przenośne toalety, tutaj jednak trzeba było uważać, żeby nie wdepnąć w strumienie moczu raz po raz przecinające ulice, bądź nie nadziać się na mężczyzn z otwartymi rozporkami, ledwo trzymającymi się na nogach. Fuj!





16 lipiec 2015 - DZIEŃ 71.
 
No to dziś wracamy do porannego planu z wczoraj - mianowicie Tiwanaku. Dziś święto w La Paz, większość lokali pozamykanych, jakoś tak spokojnie na ulicach. Wszyscy leczą kaca po wczorajszej fieście. 

Tym razem podróż do Tiwanaku zajmuje nam 1,5 h, już bez żadnej wysiadki w El Alto. Tiwanaku to jedne z najwspanialszych ruin na kontynencie południowoamerykańskim. Do dziś nie wiadomo, w jaki sposób wzniesiono budowle z kamiennych bloków ważących nawet 130 ton i więcej. Miejsce to powstało ok. 600 roku p.n.e i było najważniejszym ośrodkiem ceremonialnym ludu Tiwanaku. Dziś znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. 


Zwiedzanie rozpoczęliśmy od małego muzeum prezentującego kamienne figury i inne obiekty znajdowane na bieżąco przez archeologów. Następnie Raf próbował oswoić pasące się w pobliżu lamy, bez skutku. Kompleks składa się z kilku części - niektóre to po prostu kamulce leżące chaotycznie pośród traw, ale niektóre robią wrażenie, np. Brama Słońca wyciosana z pojedynczego bloku kamiennego, ważąca 50 ton, którą zdobi fryz z przedstawieniem ajmarskiego boga Wirakoczy, czy też ruiny świątyni, której ściany zdobi 175 wyrzeźbionych w kamieniu twarzy. Pośród ruin stoją też monolityczne posągi, jedne są mniejsze od człowieka, inne mają nawet 7 metrów wysokości.




















Po około 2-godzinnym zwiedzaniu, udajemy się do centrum miasteczka na obiad. Tutaj też jest dzisiaj święto, więc na placu głównym zgromadziło się mnóstwo ludzi w regionalnych strojach. Stąd już niedaleko jest do jeziora Titicaca, więc głównym specjałem jest tu pstrąg, którego też zamawiamy w jednej z lokalnych knajpek. Po obiedzie  wskakujemy w busa powrotnego do La Paz. Po drodze rozpościera się majestatyczne pasmo Cordillera Real z jedną górą, która szczególnie wzbudza w nas lekki stresik - Huayna Potosi, na którą pojutrze się wybieramy...



17 lipiec 2015 - DZIEŃ 72.
 
Dziś relaks, w biurze podróży załatwiamy wycieczkę na Huayna Potosi i psychicznie przygotowujemy się do wyprawy... Trzymajcie kciuki!!



Pozdrowienia,

Anka Śmietanka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz