piątek, 7 sierpnia 2015

Wiosenne miasto

7 lipiec 2015 - DZIEŃ 62.

Dworzec w Cochabambie nie słynie z przychylnych opinii. Wszyscy ostrzegają, żeby nie kręcić się po tych okolicach i jak najszybciej wziąć taksówkę do hostelu. Z autobusu wysiadamy po północy i faktycznie, okolica nie zachęca do nocnych spacerów. Wsiadamy w zdezolowane taxi, które w środku okazuje się mieć przełożoną kierownicę ze strony prawej na lewą, pobite lusterka, brak klamek, ale jak by nie było - jest to radio taxi :)

W hostelu okazuje się, że nie ma dla nas miejsc we wcześniej zarezerwowanym pokoju 8-osobowym, więc dostajemy up-grade i lądujemy w przytulnej "dwójce" z prywatną łazienką. Rafał wychodzi jeszcze ogarnąć jakieś życie nocne w centrum, a ja przez 20 minut przeklinam pod prysznicem, bo z rur leci ukrop i zmieszanie wody ciepłej z zimną do temperatury nadającej się do kontaktu z ciałem, graniczy z cudem. Ostatecznie Raf wraca nieusatysfakcjonowany z miasta, ja kończę walkę z prysznicem i idziemy spać. 

Rano, po smacznym hostelowym śniadaniu, ruszamy w miasto. Cochabamba to przyjemne miasto położone na wysokości 2500 m n.p.m., a szerokość geograficzna w połączeniu z wysokością nad poziomem morza sprawiają, że przez cały rok jest tu wiosenna pogoda. Noce oczywiście bywają chłodne, natomiast w ciągu dnia temperatura sięga 25 stopni. 

Zanosimy brudy do pralni, idziemy na lunch (elegancki 2-daniowy za jedyne 6 zł). Spacerując po mieście jesteśmy zaskoczeni jego wyglądem - jest ładnie, czysto, dużo zieleni, kwiatów, eleganckie sklepy, jakoś tak europejsko jak na Boliwię. Cochabamba jest jednym z najszybciej rozwijających się miast w kraju i ewidentnie da się to odczuć. Udajemy się w kierunku wzgórza, na którym góruje posąg Chrystusa - większy niż ten w Rio. Na wzgórze można wejść po schodach bądź wjechać gondolą, która cieszy się sporym powodzeniem. My decydujemy się na wjazd kolejką, a zejście schodami. 





Spod Chrystusa rozpościera się wspaniała panorama na miasto z majestatycznym pasmem ośnieżonych gór w tle. Krętymi, wąskimi schodami wchodzimy też do wnętrza posągu na punkt widokowy (a w zasadzie otwory, z których można obserwować widoczki) zlokalizowany na poziomie ramion Chrystusa. 












Schodzimy z góry i kierujemy się na plac główny, na którym zgromadziło się mnóstwo mieszkańców, odpoczywając na ławkach, w cieniu porastających plac drzew. Zachodzimy do galerii obrazów i rzeźb mieszczącej się w ładnym, kolonialnym budynku.












Chodzi za nami kebab, którego nie jedliśmy od Encarnacion w Paragwaju. Na szczęście Raf wyczaił tej nocy miejsce całkiem blisko hostelu, więc postanawiamy wybrać się tam na kolację. Na miejscu okazuje się, że właścicielem jest mężczyzna, którego rodzice są Polakami (jego język polski jednak nie był nawet na poziomie prostej konwersacji). Ochoczo zajadamy "polskiego" kebaba w akompaniamencie latynoskiej muzyki pop po czym wracamy do hostelu.




8 lipiec 2015 - DZIEŃ 63.

Dziś dzień spędzamy na spokoju. Po wyspaniu się, odebraniu rzeczy z pralni i zjedzeniu lunchu, udajemy się w północną część miasta. Ta część zaskakuje nas bogactwem i europejskością. Wszędzie drogie knajpki stylizowane na europejskie kawiarnie, kino, do którego ustawiła się stumetrowa kolejka (dziś dwa bilety w cenie jednego) i ulica klubów (prawie jak wrocławski Pasaż Niepolda). Zahaczamy o Palacio Portales - rezydencję niejakiego Simona Patino (jednego z najbogatszych niegdyś Boliwijczyków) oraz zwiedzamy Muzeum Historii Naturalnej - nieduże choć zawierające liczne interesujące eksponaty boliwijskiej fauny.



Kolejka do kina

Cochabamba jest pełna imponujących graffiti




Popołudniowy relaks





Po południu wracamy do naszego kolegi na kebaba. Wszystkie knajpki transmitują też lądowanie Papa Francisco na boliwijskiej ziemi, więc i my oglądamy z zaciekawieniem jak Evo Morales wręcza papieżowi woreczek z liśćmi koki :)


9 lipiec 2015 - DZIEŃ 64.

Zaraz po śniadaniu udajemy się do galerii poznanych dwa dni wcześniej braci, którzy prowadzą też artystyczną knajpkę zupełnie nie w boliwijskim stylu. Przechodząc obok, zachwyciły nas niesamowite obrazy na płótnie, które wyglądają jak plakaty. Kiedy zagadaliśmy z właścicielem okazało się, że pochodzą z artystycznej rodziny, mieszkali kilka lat w Stanach Zjednoczonych i oprócz knajpy i galerii prowadzą też codziennie warsztaty malowania. Korzystamy więc z zaproszenia i odwiedzamy ich malutką galerię, przedstawiającą akurat obrazy namalowane przez 12-latków, 10-latków,a nawet 7-latków - i uwierzcie, bazgroły to nie były! Niesamowite prace. Zaglądamy też w podwórze, gdzie bracia prowadzili akurat lekcje rysunku dla dzieciaków. Fajny, artystyczny klimat.



Następnie, z polecenia naszego hostelowego recepcjonisty, postanawiamy wybrać się za miasto. Wskakujemy w trufi i jedziemy do oddalonej o godzinę drogi wioski Tarata. Ta mała, kolonialna osada, okazała się być przyjemnym miejscem, z zielonym placem głównym w centrum, kościołem, wąskimi uliczkami i targiem. 








Jemy lunch i przechadzamy się między straganami, które raz po raz zaskakują nas coraz to ciekawszymi częściami ciała zwierząt. Nagle naszym oczom ukazuje się taczka z jakimiś małymi zwierzątkami. Pani sprzedawczyni zasłania jednak skrzętnie taczkę, ale nie tak łatwo umknie nam to naszej uwadze. Rafał zagaduje panią, co to za specjały, jak się je przyrządza, że jadł już coś takiego i że jest pyszne, ale że niestety w Polsce tego nie mamy i czy może nam pokazać, czy możemy zrobić zdjęcie itp itd... Pani zaskoczona słowotokiem gringo, odsłania nam taczkę i naszym oczom ukazują się... cielęce płody! Okazuje się, że jak się zabija krowę, która jest ciężarna, to wyciąga się takie obślizgłe płody i z powodzeniem sprzedaje na targu jako rarytas. Można usmażyć, można w piecu zrobić, przyrządzić jak się tylko lubi! Bleeee!!

Zupa z quinoa (komosa ryżowa)



Rarytasy

W wiosce spędzamy jakieś 2 godziny i jedziemy w drogę powrotną do Cochabamby, zatrzymując się nad jeziorem Angostura. Kierowca wskazuje nam drogę do głównych atrakcji jeziora i po 10 minutach docieramy do tamy, przy której zlokalizowana jest zadziwiająco prężnie działająca infrastruktura turystyczna. Po jednej stronie łódki, skutery wodne, knajpki serwujące ryby, po drugiej zaś duża restauracja i zjazd na linie nad jeziorem. 






Decydujemy się najpierw na łódkę i wraz z boliwijskimi turyściakami udajemy się na 20-minutowy "rejs" po jeziorze. Woda jest mega brudna, ale mimo wszystko jezioro cieszy się sporym powodzeniem wśród Boliwijczyków. 






Po rejsie idziemy na drugą stronę tamy, gdzie dajemy się skusić na zjazd na linie. Oprócz dzieciaków i nas, ku naszemu zaskoczeniu, starsze "cholitas" (boliwijskie kobiety ubrane w tradycyjne stroje) również korzystały z tejże atrakcji. Widok starszych pań zjeżdżających w tych swoich wielkich spódnicach na linie - bezcenny. 



W końcu wskakujemy w micro i wracamy do Cochabamby. Szybki obiad na mieście i lecimy do hostelu po plecaki. O 18:30 mamy autobus do Parku Narodowego Torotoro. Taksówką docieramy na miejsce odjazdu. W Boliwii nie zawsze odjeżdża się z dworca głównego. W każdym większym mieście jest zazwyczaj kilka różnych punktów odjazdu autobusów, mikrobusów, trufi czy taksówek. W zależności od miejsca docelowego, owe pojazdy odjeżdżają z ulic zlokalizowanych w różnych częściach miasta. Taksówką więc docieramy na ulicę skąd odjeżdżają autobusy do wioski Toro Toro i z ponad godzinnym opóźnieniem opuszczamy Cochabambę. 

Ania - lazania, Rafałek - kilka chałek


Pozdrawiam,

Ania Lazania

3 komentarze:

  1. No prosze! Ciesze sie, ze podobalo wam sie w Cochabambie:) Ciekawa jestem czy bardziej niz w Santa Cruz? A wiecie, ze ja w tym samym czasie przeprowadzilam sie do Cochabamby????! A mieszkam niedaleko Palacio Portales:)

    OdpowiedzUsuń
  2. P.S. Trafila wam sie bardzo fajna pogoda na ogladanie miasta z gory, zaraz po deszczu, gdy niebo jest czyste. Juz teraz, niestety, smog zaslania gory....

    OdpowiedzUsuń
  3. Cochabamba zdecydowanie ładniejsza niż Santa Cruz! :) Jak to przeprowadziłaś się do Cochabamby? Nie wracasz do Irlandii??? :) A propos deszczu, to nie widzieliśmy go od Santa Cruz właśnie... całe szczęście ;) Pozdrowienia z Cusco!!

    OdpowiedzUsuń