wtorek, 25 sierpnia 2015

Huayna Potosi - 6088 m n.p.m


17 lipiec 2015 - DZIEŃ 72.
 
Dziś relaks, w biurze podróży załatwiamy wycieczkę na Huayna Potosi i psychicznie przygotowujemy się do wyprawy... Podjęcie decyzji dotyczącej organizatora nie mogło być proste. Przejrzeliśmy ofertę większości biur, przeczytaliśmy setki recenzji i opinii klientów wyselekcjonowanych przez nas podmiotów. Ceny za 3 dniową wspinaczkę wahały się od 900 do ponad 1500 BOB. Ostatecznie pojechaliśmy za 1000 BOB z Adolfo Andino, którego wcześniej polecił nam Australijczyk poznany w Chile. Co prawda biuro miało kilka negatywów (cóż, któż ich nie ma...), ale zapytaliśmy o nie szefa i wyjaśnił nam co i jak. Nasz wybór okazał się być strzałem w dziesiątkę, ale wszystko wyjaśni się już za chwilę...
 
Nasz plan miał wyglądać następująco:
    
Dzień pierwszy - wjazd autem do dolnego schroniska (4700 m npm). Stamtąd podejście na ok. 5000 m npm na lodowiec i wspinaczka po jego czole i jęzorze (na szczycie i ścianach zewnętrznych :>). Powrót do bazy i relaks.
    
Dzień drugi - Wejście z plecakami pełnymi sprzętu do górnego obozu (5120 m npm).
Ale co właściwie będzie nam potrzebne? Po kolei:

1) ubrania - trzy warstwy na nogi i 5 warstw na górę. Brakujące elementy zapewnia organizator
2) buty - trekkingowe do podejścia i twarde plastikowe skorupy do wspinaczki po lodzie
3) raki i czekan
4) uprząż i lina
5) kask, czołówka, kominarka
6) rękawice, zimowy śpiwór, słodycze, woda i inne takie takie :)
 
Po wdrapaniu się do górnego obozu (ok. 14.00-15.00) odpoczynek, obiad o 17.00 i spanie. Tak wcześnie?! Owszem! Wszystko dlatego, że atak szczytowy zaczyna się o 1.00-2.00 w nocy i wypadałoby się do tego czasu trochę przespać...

Dzień trzeci - Wejście, zajmuje 4-6 godzin, zejście 2-3, tak więc przed południem powinniśmy być z powrotem w górnym obozie, skąd trzeba, wraz z rzeczami, niestety, zejść na dół i na dole złapać transport do miasta. Voila, takim sposobem właśnie zdobywa się sześciotysięcznik. Gratulacje :)
 

18 lipiec 2015 - DZIEŃ 73.
 
Pobudka, nasza przygoda się rozpoczyna. Dobra forma psychiczna i fizyczna jest kluczowa, więc dbając o nią poprzedniego dnia położyliśmy się odpowiednio wcześnie spać. 

Po śniadaniu, dopakowaliśmy foliowe worki, w które spakowaliśmy nasze rzeczy (duże plecaki były nam przecież potrzebne, żeby zabrać w góry nasz ekwipunek), z trudem zaciągnęliśmy je w do przechowalni i udaliśmy się do biura. Tam poznaliśmy naszego przewodnika Gonzalo (zgodnie z przepisami jeden przewodnik przypada na maksymalnie dwie osoby) i obładowani sprzętem pojechaliśmy do pierwszego obozu. Droga z La Paz zajęła nam ponad godzinę. Okazało się, że stara toyota z napędem na jedną oś na bezdrożach radziła sobie lepiej niż niejedna terenówka. A może to nasz gruby szofer był mistrzem kierownicy?





W każdym razie, około 11.00 byliśmy na miejscu i po lunchu przyszła pora na pierwsze aktywności. Zgodnie z planem, przygotowaliśmy ekwipunek i ruszyliśmy w stronę lodowca. Lekki trekking zajął nam ponad godzinę i naszym oczom ukazała się lodowa bestia. Po założeniu uprzęży i reszty niezbędnego sprzętu rozpoczęliśmy trening. Do tej pory żadne z nas nie wspinało się po lodowcu, jednak okazało się to być stosunkowo nieskomplikowane i szybko udało się nam wdrapać na szczyt. Tam Gonzalo pokazał nam jeszcze kilka technik wspinaczki, zaznajomił z typami i sposobami korzystania z czekanów i poopowiadał o jutrzejszej trasie i okolicznych szczytach. Zeszliśmy na dół i tam po odszukaniu odpowiedniej trasy mieliśmy okazję powspinać się na 60-90 stopniowe podejścia - niczym na fenomenalnych filmikach z GoPro wbijaliśmy naprzemiennie raki i czekany i krok po kroku, obsypani spadającym lodem pięliśmy się w górę. Fenomenalna, choć ciężka zabawa. Następnego dnia podobna, ale na całe szczęście łagodniejsza przeprawa czekała na nas punktując każde potknięcie.


Jedyne miejsce z zasięgiem. Włączasz głośnik i gawarit.






























Po powrocie do schroniska, które swoją drogą wyglądało jak miłe mieszkanko, odpoczywaliśmy przed jutrem, celem lepszego zaaklimatyzowania się, w końcu już teraz znajdowaliśmy się na wysokości bliskiej Mont Blanc, a wciąż mieliśmy piąć się w górę. Ja po każdym większym wysiłku zmuszony byłem kontrolować ciśnienie krwi i odpowiednio je redukować. Miałem nadzieję, że jego skoki nie uniemożliwią mi zdobycia szczytu, presja była tym większa, że gdyby jedno z nas zrezygnowało w połowie trasy, oboje musielibyśmy schodzić, bo bez przewodnika nie można iść ani w jedną, ani w drugą stronę.  
 
Wieczór spędziliśmy na oglądaniu fantastycznych na tej wysokości i czystości nieba gwiazd i spokojnym gaworzeniu z pozostałymi uczestnikami wycieczki (Francuzem i Amerykaninem) i ich przewodnikami - jeden z nich był młodszym bratem naszego Gonzalo, do tego szedł sam z Francuzem, więc próbowaliśmy ich urabiać celem ewentualnego zabrania jednego z nas na górę w przypadku niedyspozycji drugiego :>
 
A propos gwiazd, w końcu mieliśmy szczęście i księżyc nie pokrzyżował nam planów, jak miało to miejsce w Chile (w przypadku pełni księżyca i jego okolic obserwacja nocnego nieba mija się z celem...). Z naszego schroniska pięknie widoczne były południowe gwiazdozbiory. Celem przypomnienia pragnę nadmienić, że na półkuli południowej nie sposób zobaczyć wielkiego wozu, a z kolei u nas, na północy, możemy zapomnieć o krzyżu południa czy konstelacji skorpiona :) Co więcej, nowością dla mnie i ciekawą obserwacją było to, że na półkuli południowej fazy księżyca zmieniają się podobnie, lecz inaczej niż na północy i księżyc nie jest oświetlany stopniowo z prawej do lewej lecz z góry na dół. Takie tam astronewsy :)



19 lipiec 2015 - DZIEŃ 74.
 
Dzień przywitał nas mroźnym, słonecznym porankiem. Wypożyczone śpiwory spełniły swoje zadanie i spaliśmy w cieple i spokoju. Po nieśpiesznym śniadaniu spakowaliśmy nasze rzeczy, prowizorycznie umyliśmy się w zimnej wodze i byliśmy gotowi do wejścia do górnego obozu. Sprzed naszego schroniska, daleko na naprzeciwległym stoku widzieliśmy lodowiec, po którym nazajutrz mieliśmy wspinać się na szczyt... a na nim powoli przesuwające się trzy punkciki... Tak więc wchodzące tego dnia grupy już schodziły ze szczytu... Emocje już elektryzowały, a nadal miały rosnąć. Przed wspinaczką posililiśmy się jeszcze drugim śniadaniem (jedzenia na wyjeździe mieliśmy aż nadto, do tego przewodnik dawał nam górskie wskazówki dietetyczne) i wyruszyliśmy na trasę. 

Jej początkowa łatwość okazała się myląca i ostatecznie szlak był bardziej wymagający niż się spodziewałem, a 65-litrowy pełny plecak i wysokość 5000 m n.p.m. nie pomagały przy pionowych podejściach. Snułem się na szarym końcu za całą grupą, mozolnie wspinając się po gołoborzach. Krok, wdech, krok, wydech, hiperwentylacja w tych warunkach jest niemożliwa. Końcówka trasy pod względem poziomu trudności i bezpieczeństwa zaskoczyła mnie, co jeszcze spowolniło mój chód. Z każdym krokiem należało uważać na ruchome kamienie, głazy, niektóre oblodzone, inne leżące na śnieżnych czaszach. Anulka skakała po nich jak gdyby grała w gumę i nawet kilkunastokilogramowy plecak zdawał się jej w tym nie przeszkadzać. Mi na pewno nie ułatwiał balansowania na tych pułapkach. Ostatecznie, po 2,5 godzinnym wysiłku wdrapaliśmy się do Campo Alto - wysokiego obozu - 5130 m n.p.m. Na górze okazało się, że nasz czas był i tak lepszy od zaplanowanego, przewodnik tak pędził z powodu dużej ilości osób i limicie łóżek w dormitorium. My dotarliśmy za późno i spaliśmy z przewodnikami i kilkoma innymi turystami na materacach na poddaszu - z czego powiem szczerze, nawet się ucieszyłem, dzięki tej koincydencji udało się uniknąć tłoczenia w zagraconym dormitorium na piętrowych łóżkach. Informacja o nie najgorszym czasie trochę podbudowała moją nadwątloną pewność siebie, ale Gonzalo wydawał się być lekko zaniepokojony ;>













Popołudnie spędziliśmy relaksując się w słońcu przed schroniskiem, a po ochłodzeniu się, w jego wnętrzu, które wymalowane było pozdrowieniami osób z całego świata, które wspinały się z tego miejsca. Znaleźliśmy kilka rodzimych wpisów, widać, że Polska stale silnie wspinaczką stoi. Miejmy nadzieję, że i my jutro rano będziemy mogli się wpisać. Schronisko zostało zbudowane tuż przed granicą wiecznego śniegu i z okolicy rozciągał się wspaniały widok na lodowiec po którym mieliśmy się wspinać, dolinę i okoliczne szczyty.
 
Po lekkiej kolacji o 5.00 miejsce miała odprawa. Trasa w szczególe wygląda tak i tak, bierzemy to i to, wstajemy o 00.30 na śniadanie i o 1.30 startujemy. Przewodnik dał nam znać, że powyżej 5,5  km nmp wysokość naprawdę daje się we znaki, więc gdybyśmy tylko czuli coś niepokojącego mamy od razu dawać mu znać. Pół godziny po nas miał wyjść brat Gonzalo z Francuzem i gdyby działo się coś niedobrego i jedno z nas się rozchorowało, drugie będzie mogło się do nich dołączyć. Wyjątkowo. Normalnie taka opcja działa tylko w obrębie jednego organizatora. Czyli Gonzalo musiał przestraszyć się mojego żółwiego tempa... dobrze mieć wsparcie w przewodniku ;>
 
Po odprawie uraczyliśmy się herbatką i udaliśmy na spoczynek...








20 lipiec 2015 - DZIEŃ 75.

Nie jest łatwo usnąć w zaistniałej sytuacji. Cichutki jazz w słuchawkach ani nawet zatyczki do uszu nie zagłuszają gonitwy myśli. Do tego wiatr, którego siła wydawała się być w stanie zdmuchnąć nasz domek z powierzchni ziemi. Dodatkowo temperatura. Na zewnątrz spadła sporo poniżej zera, wewnątrz oprócz naszych ciał nie było żadnego źródła ciepła. Ostatecznie otuleni w nasze zimowe śpiwory przespaliśmy, lub raczej przedrzemaliśmy kilka godzin. Po pobudce w domku gwar, para z ust i pośpieszne ubieranie się w brakujące warstwy odzieży. Szybkie, pełne węglowodanów, energetyczne śniadanie, hiper mocna herbata z koki, garść tej ostatniej do ust i komu w drogę temu czas. Ania uważała z napojami, gdyż oddanie moczu na szlaku, stojąc nad przepaścią, w pełnym stroju i uprzęży jest baaaardzo mocno utrudnione. Ja raz byłem zmuszony i chociaż w przeciwieństwie do kobiet asekuracji zdejmować nie musiałem i tak namęczyłem się nie lada żeby pozbyć się z siebie wodnego balastu. Reasumując mieliśmy ze sobą po butelce coca-coli (cukier), litr wody (z cukrem i elektrolitami), herbatę z koki i powerade. Oprócz tego kilka batoników i suszone banany.



Po wyjściu ze schroniska skierowaliśmy się w stronę lodowca, gdzie założyliśmy raki, związaliśmy się liną i wystartowaliśmy - Gonzalo, dziewczyna i chłopak. Grupy startowały jedna za drugą, łącznie razem z nami wyszło około 30 osób, my wystartowaliśmy jako jedni z ostatnich, widzieliśmy więc przed sobą potrójne przemieszczające się do góry światełka czołówek.



Nie chcę rozpisywać się o szczegółach trasy, miała prawie kilometr przewyższenia, więc cały czas, mozolnie, po lodzie, krok za krokiem trzeba było iść pod górę asekurując przepaście czekanem. Początkowo metoda wdech, krok, wydech, krok działała, ale przy ostrzejszych podejściach każdy krok wymagał pełnego cyklu wentylacyjnego. Do tego trzeba było uważać na szczeliny lodowcowe czy zapadający się po kolana śnieg. Po drodze były też takie atrakcje jak wspinaczka na prawie pionową, dwudziestokilku metrową ścianę lodu. Na tym odcinku tak ściskałem czekan, że później przez moment nie mogłem rozprostować palców ;) Zostaliśmy jednak nagrodzeni naprawdę niesamowitym widokiem świateł La Paz - przeżycie zupełnie surrealne, niewyobrażalna perspektywa. Stojąc tam smagany śniegiem i silnymi podmuchami wiatru czułem się jak na innej planecie patrząc na tę ogromną, odległą świetlistą kałużę.
 
A propos kałuży, to panowała taka temperatura, że z każdym przystankiem nasze napoje były coraz bardziej zamarznięte, by ostatecznie zmienić się w lody. Podobnie rzecz się miała ze spoconymi rękawicami na szczycie.



Po kilku godzinach mozolnego wspinania Gonzalo oznajmił, że to ostatnia przerwa, dalej jest niebezpieczny końcowy odcinek i musimy go pokonać bez przystanków, gdyż na stromej grani nie ma miejsca na postoje. Co więcej, podejście było tak strome, że nie było nawet miejsca i możliwości, żeby iść tam z kijkiem trekkingowym, z którego do tej pory korzystaliśmy. Jedyne co nam zostało to czekan do asekuracji. Zdziwieni, aczkolwiek zadowoleni, że to już atak szczytowy pełni werwy ruszyliśmy w górę. Wtedy właśnie okazało się, że Gonzalo nie żartował. Podejście było mordercze... Wysokość też musiała maczać tutaj swoje paluchy, zaspokojenie potrzeb tlenowych jednym wdechem czasami graniczyło z cudem. Każdy krok trzeba było traktować jak śnieżny schodek i na tej wysokości, dokładnie czuło się, kiedy zrobiło się za duży krok, bo momentalnie zaczynało brakować powietrza. Podczas tego podejścia niebo zaczęło zmieniać kolor, zrobiło się jaśniej i zobaczyliśmy szczyt... Gdyby nie jego widok nie wiem, czy udałoby mi się tam wejść. Ten moment, kiedy masz swój cel na wyciągnięcie ręki powoduje taki przypływ mocy, że nie ma rzeczy niemożliwych...



Kiedy weszliśmy na szczyt słońce wyłoniło się zza horyzontu i mogliśmy podziwiać Kordylierę Królewską w pełnej krasie. Zmęczeni, ale szczęśliwi z osiągniętego celu! :) Oprócz wschodu słońca na tej wysokości, kolejnym niesamowitym widokiem, który mogliśmy podziwiać był cień rzucany przez naszą górę. Monstrualna piramida. Surrealne piękno. W tle La Paz i jezioro Titicaca. Ten dzień zostanie w mojej głowie do końca życia...






















Mimo naszego stosunkowo wolnego tempa i wyruszenia dosyć późno wyprzedziliśmy kilka grup i część z nich minęliśmy schodząc ze szczytu. Nie wszystkim też udało się dojść na górę, niestety, choroba wysokościowa zebrała swoje żniwo. Zejście zajęło nam 2,5 godziny. Dopiero teraz, za dnia, byliśmy w stanie podziwiać piękno i potęgę gór. Fenomenalne.

Schodzenie w pełnym słońcu okazało się być gorsze niż mogłoby się to wydawać. Śnieg topniał, skóra się zrosiła, oczy męczyły się od odbijanych promieni słońca. Po dojściu do schroniska byłem tak zmęczony, że momentalnie zasnąłem - mimo zakazu -  podobno żeby uniknąć bólu głowy trzeba ciągle być w ruchu i jak najszybciej zejść niżej. Głowa rzeczywiście zaczęła mi ćmić, więc chyba wiedzieli co mówią :)















Po drzemce i przekąskach przeczłapaliśmy z plecakami do dolnego obozu. Męczarnia dla pleców, ale ostatecznie udało się bez większych problemów. Na dole zjedliśmy zupę i jak najszybciej udaliśmy się do La Paz. Tam po powrocie do naszego hostelu o 16.00 położyliśmy się na drzemkę, z której obudziliśmy się o 7 rano... :)

POLECAMY!




21 lipiec 2015 - DZIEŃ 76.

Zasłużony odpoczynek. Nie robimy dzisiaj niczego, co w jakimkolwiek stopniu nie współgra ze słowem relaks :) W naszym hostelu spotkaliśmy też poznanego na wspinaczce Amerykanina i biedny panikował, że przez strajk na południu Boliwii utknął w La Paz i nie wie jak się stąd wydostać. My całe szczęście jechaliśmy na północ więc spokojnie mogliśmy oddać się dalszej beztrosce :)

Adios Amigos

RQ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz