środa, 19 sierpnia 2015

Droga Śmierci


12 lipiec 2015 - DZIEŃ 67.

Za oknem świta, autobus zatrzymuje się na środku dwupasmówki, którą jedzie tyle aut ile tylko może się zmieścić i większość pasażerów szykuje się do wyjścia. W przejściu między siedzeniami jak zwykle tłok, obrywam kolorowym tobołkiem po głowie. Tutaj nigdy nie jest wiadomo czy to "już", wyskakuje więc w ziąb i puszczając nieświeżą parę z ust z niemytych zębów pytam, gdzie jesteśmy i co począć dalej. Mój hiszpański osiągnął już turystyczny poziom, jestem więc w stanie załatwić prawie wszystkie codzienne sprawunki. To jeszcze nie La Paz albo może i La Paz, jeśli włączymy El Alto w granice aglomeracji. El Alto to miasto połączone ze stolicą niczym nasze Trójmiasto i leży na płaskowyżu nad doliną La Paz. Wskakuję więc z powrotem do busa i razem z Anią możemy podziwiać niesamowitą panoramę stolicy. Otoczona przez zbocza porośnięte gorszymi dzielnicami i fawelami połączonymi z centrum kolejkami górskimi i górujące nad tym wszystkim szczyty Andów osiągające ponad 6000 m npm... Ciężko ogarnąć wzrokiem ten fenomenalny krajobraz, osobiście kojarzy mi się to z Rio. Co prawda nie ma morza, nie widać też lasu, raczej śnieg na szczytach, ale mimo wszystko, mimo przesady tego porównania, czuję jakieś dziwne połączenie tych dwóch odlegle bliskich panoram miejskich. 

Wysiadamy w końcu na dworcu głównym. Zabieramy nasze manatki, jeszcze raz sprawdzamy czy wszystko wzięliśmy z autobusu, ale znajdujemy tam tylko syf zostawiony przez naszych współpasażerów,  jesteśmy więc gotowi na wyjście z peronów. Po drodze mijamy babkę, która kuca nad kratką ściekową i mamy nadzieję, że to tylko siku. Jest 6.30, dwanaście godzin podróży i kilkutygodniowy pobyt w Boliwii zobojętnia człowieka na takie egzotyczne widoki. 

Nastraszeni przez liczne historie o taksówkowych porywaczach z La Paz wybieramy kierowcę zrzeszonego w Radio Taxi i w rezultacie, zamiast 4, za przejazd płacimy 6 zeta :) Namiary na hostel Loki mamy od Jana, który siedzi tutaj już trzeci dzień. W momencie kiedy logujemy się do nowego domu ze schodów schodzi zrelaksowany eksporter :) Nasze przywitanie stylem jest bliższe sąsiedniej Brazylii, zaparzamy rozgrzewający coco-czaj (nie mylić z kakao, z tego co wiem ono nie pomaga na chorobę wysokościową) i razem czekamy na przedstawiciela biura podróży, z którym umówiony był Jan. Oczekiwanie tak się przeciąga, że sami zastanawiamy się czy nie dołączyć do ekipy dzisiejszych uczestników zjazdu drogą śmierci na rowerach. Po telefonie wszystko staje się jasne, zepsute auto. Mamy więc chwilę, kombinujemy, zastanawiamy się i decydujemy się na wspólny przejazd. Janek dzwoni do agencji, zgodnie z naszą umową negocjuje zniżkę i za 320 BOB kupujemy całodniową wycieczkę. Ja trochę nieufnie do tego podchodzę, z moim paranoicznym podejściem do organizatorów wycieczek nie jest łatwo zdecydować się na przejazd na rowerze drogą śmierci zorganizowany przez nieznanego operatora. Jana jednak nas uspokaja, dzień wcześniej zrobił porządne rozeznanie i jesteśmy w dobrych rękach. Ostatecznie więc nasza grupa składa się z trójki Polaków, Francuzki, dwójki Argentyńczyków i Brazylijki. Jaaaaaaaaaaaazda!

Wjeżdżamy autem wysokość bliską Mont Blanc i stąd mamy zjechać na ok. 1000 m nmp! Czeka na nas więc ponad 3,5 km przewyższenia na dystansie ponad 60 km po najniebezpieczniejszej drodze świata, gdzie w okresie, kiedy jeszcze odbywał się tutaj standardowy ruch, autobusy regularnie spadały w kilkusetmetrowe przepaści, takie tragiczne filmy można do tej pory obejrzeć na you tube...

Dziś droga śmierci służy głównie turystom. Coroico, do którego się zjeżdża, prowadzi dziś nowa, bezpieczniejsza, ale wciąż składająca się z serpentyn przechodzących przez zmieniające się wraz z wysokością różne formacje roślinne. 

Po godzinnej jeździe przez miasto docieramy na przełęcz. Ze względu na wysokość i możliwe zmęczenie po nocy w autobusie raczę się liśćmi koki. Jana musiał zjeść za mało, marudzi na dolegliwości choroby wysokościowej, przecież uzasadnionej na 4700 m npm. Po wyskoczeniu z autobusu wskakujemy w kombinezony, kaski i rękawice i dosiadamy naszych rumaków. Przed nami kilkukilometrowy zjazd asfaltówką w dół - przy tych zapierających dech w piersiach widokach robi niesamowite wrażenie. Prędkość subiektywnie oceniam na 40 km/h, maximum dla tego roweru górskiego, nawet w tunelu aerodynamicznym stworzonym przez auto lub innego rowerzystę wiecej jechać nie chciał. Dookoła fantastyczne, wysokie na 5000 m n.p.m. góry, pod nami rozpędzony na rozgrzanym asfalcie rower, w powietrzu wszechobecne w Boliwii dźwięki klaksonów wyprzedzających nas do czasu do casu aut. Jedziemy. Podczas kilku przerw robimy zdjęcia (mamy takie rarytasy w cenie wycieczki) i posilamy się drugim śniadaniem. Podczas jednej z przerw znów pakujemy się do auta, gdyż część drogi, ze względu na bezpieczeństwo jest zamknięta dla rowerów i na właściwą "drogę śmierci" przemieszczamy się naszym furgonem.





Anka Śmietanka

RafIK

Jana
















 

Tam dopiero zaczyna się prawdziwa zabawa. Wraz ze zbliżaniem się do początku naszego zjazdu krajobraz zaczyna zmieniać się niczym dotknięty czarodziejską różdżką i suche zbocza transformują się w wilgotne góry porośnięte dżunglą. Aż ciężko uwierzyć w tę metamorfozę. Wyskakujemy w wilgotną chmurę i znów wskakujemy na rowery, by teraz już z palcami na hamulcach kontynuować nasz zjazd. A hamulce grają tutaj kluczową rolę jeśli nie chce się skończyć wycieczki na dnie kanionu kilkaset metrów poniżej wydłubanej w zboczu drogi. 

Największym niebezpieczeństwem podczas zjazdu są porozrzucane kamienie, wjechanie na taki mini głaz (20-30 cm) może skutkować utratą kontroli i lotem w dół kanionu niczym Adaś w Planicy. Przed każdą serpentyną należy redukować prędkość i uważać co jest pod kołami. Egzotycznym utrudnieniem są też przecinające drogę wodospady, których kropelki tworzą odwracające uwagę mini tęcze. Wciąż zjeżdżamy w dół, więc na każdej z przerw rozbieramy się coraz bardziej. Wilgoć i upał zaczynają dawać się we znaki, nie ścigamy jednak kombinezonów. Jedna z Brazylijek miała kolizję z bękartem skały i gdyby nie niemodny uniform i ochraniacze nieźle by się poturbowała. Anka, w pewnym momencie chciała się sprawdzić i jadąc za naszym przewodnikiem na granicy ryzyka była tak skupiona, że nawet nie zauważyła koziołkującej koleżanki. Potem przyznała, że jednak trzeba zwolnić ;)


















Cały zjazd zajął nam kilka godzin i skończył się obiadem w przyjemnej knajpce, po którym mieliśmy możliwość kąpieli w basenie z lodowatą wodą. Ja podziękowałem za tę szczodrą propozycję. Droga powrotna to mozolne 3-godzinne wspinanie się furgonu do La Paz. Po drodze adrenalina opadła i zmęczenie dało się wszystkim we znaki. Nawet szalony kierowca cysterny wyprzedzający wszystkich na serpentynach nie robił na nas większego wrażenia. Ja nie wiedzieć czemu (chyba po zagrzaniu rąk w rękawicach) czerpałem dziką rozkosz z dotykania zroszonej zimnej szyby auta podczas słuchania audioksiążki Gombrowicza. Takie tam małe przyjemności ;) Wartym odnotowania szczegółem był zastany przez nas fenomenalny nocny widok La Paz. Dla mnie wyglądał jak rozbite i spływające po wzgórzach błyskające jajko, Ance kojarzył się raczej z lampkami choinkowymi. Do hostelu dotarliśmy wieczorem i po chwili relaksu w hotelowym barze udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.




Reasumując, droga śmierci na rowerze zapewnia niesamowite wrażenia. Nawet biorąc pod uwagę boliwijskie podejście do bezpieczeństwa, jeśli skorzystamy z zaufanej agencji i zachowamy zdrowy rozsądek możemy spędzić fantastyczny dzień. My, dzięki Jankowi, skorzystaliśmy z agencji Pacha i spokojnie mogę ją polecić. Jak dla mnie, droga śmierci to jeden z ciekawszych punktów programu. W mojej ocenie mocne 8 :)
 
Polecam,
 
RafIK

1 komentarz:

  1. Mieliśmy stłuczkę. Serwis Auto Szyby "Karad" title="szyby samochodowe">www.autoszybykarad.pl/" zajął się wstawieniem nowych szyb do naszego auta.

    OdpowiedzUsuń