niedziela, 2 sierpnia 2015

Księżycowe klimaty




30 czerwiec 2015 - DZIEŃ 55. - część 2.

Po załatwieniu wszystkich granicznych formalności, bierzemy plecaki i ruszamy przed siebie w poszukiwaniu taksówki do miasta. Nie uchodzimy kilkunastu metrów, gdy przed nami zatrzymuje się pick-up, z którego wychodzi mężczyzna i pyta, czy nie potrzebujemy noclegu. Rewelacja! Okazuje się, że jest pracownikiem hostelu położonego niedaleko i od razu może nas tam zabrać. Pyta skąd jesteśmy i jak odpowiadamy, zaczyna mówić do nas po polsku, do naszych kolegów Niemców po niemiecku, a do Diego po portugalsku. Jak się później okazało, jego mama jest Polką i mieszka w Warszawie :) A od przebywania z turystami zna z 7 różnych języków w stopniu podstawowym.

Przyzwyczajeni po Boliwii ładujemy się więc z plecakami na pakę, a tu stop! W Chile przewóz osób na pace jest zabroniony. Plecaki na tył, a my do środka. Oprócz niego, w samochodzie jest jeszcze kobieta, ale co tam - 8 osób w środku jakimś cudem nie jest zabronione ;)

Po chwili dojeżdżamy do hostelu - całkiem przyjemne miejsce, kilka ulic od centrum. Rzecz pierwsza - prysznic! 4 dni bez ciepłej wody (o ile wody w ogóle) wypacza, więc po pewnym czasie zaczyna się doceniać gorący prysznic. Mogłabym tak stać w strumieniu gorącej wody przez pół dnia... 

Po spokojnym ogarnięciu się, wychodzimy do centrum. San Pedro de Atacama jest małym, turystycznym miasteczkiem, zamieszkałym przez około 6 tysięcy mieszkańców (z czego pewnie  1/3 to turyści), położonym na wysokości 2400 m n.p.m. na obszarze dosyć pustynnym - jakiekolwiek opady deszczu są tu niezwykle rzadkie. Atmosfera miasta jest dosyć ciekawa - niska zabudowa, wszystkie sklepy, banki, restauracje itp. mają podobnie wyglądające drewniane szyldy, więc szukając czegoś, trzeba się naprawdę skupić. Plac główny to przyjemne miejsce otoczone zielenią, z kościołem na jednej ze stron. Jest to miejsce bardzo turystyczne, więc na każdym kroku można kupić pamiątki lub skorzystać z oferty jednej z licznych agencji turystycznych. Ze względu na swoje pustynne położenie przy najsuchszej pustyni na świecie - Atacama - ceny są tu kosmiczne (albo przynajmniej takie nam się wydawały po Boliwii). Puszka coli za 7 zł, 2-litrowa woda za 10 zł, czekolada 18 zł, obiad w centrum za 60 zł - witamy w San Pedro. 





Chwilę spacerujemy po głównej ulicy, po czym pytamy miejscowego, gdzie można zjeść tani i dobry obiad. Miły pan od razu rysuje nam mapkę i wskazuje drogę kilka przecznic od centrum, jak się okazuje, rzut beretem od naszego hostelu. Małe knajpki, oblegane przez miejscowych, z 2-daniowym obiadem za 15 zł, to ewidentnie strzał w dziesiątkę. Zamawiamy pyszną zupę mięsno-kukurydzianą i pomidora nadziewanego tuńczykiem na pierwsze oraz chilijskie mięsne przysmaki na drugie. Do tego oranżada Inca Kola - jesteśmy zadowoleni :)



Wracamy do hostelu, gdzie kolega pół-Polak woła nas na zachód słońca. Piękny. Z miasta rozpościera się niesamowity widok na pasmo Andów z majestatycznym wulkanem Licancabur. Wieczór spędzamy z resztą grupy na piciu piwka i graniu w karty.






1 lipiec 2015 - DZIEŃ 56.

Dziś wszyscy śpimy do oporu. Po ostatnich dniach spędzonych na Uyuni i pobudkach o 4:30 rano, każdy marzy o długim, leniwym poranku. Oczywiście "do oporu" w naszym przypadku to było do 9:30 ;)

Siema!

Idziemy z Rafem do centrum na śniadanie i dowiedzieć się o jakichś ofertach wycieczkowych na dziś. Spacerujemy po mieście i gdy spotykamy naszych ziomeczków, wszyscy idziemy do agencji turystycznej - w grupie siła. Wybieramy kilkugodzinną wycieczkę po największych atrakcjach okolicy. Z 8000 pesos (48 zł), zbijamy cenę do 6000 (36 zł). Idziemy jeszcze na obiad i o 15:00 zbiórka pod agencją. 



Jedziemy kilkunastoosobowym autobusikiem z przewodnikiem, mówiącym w dwóch językach (od razu da się odczuć, że to nie Boliwia ;)). Zaczynamy od Valle de la Luna (Doliny Księżycowej) położonej 13 km od miasta, która jak sama nazwa wskazuje, przypomina nieco krajobrazy księżycowe i Valle de la Muerte (Doliny Śmierci). Znajdują się tam przeróżne formacje piaskowe i kamienne, które zostały uformowane przez erozję wietrzną. Przewodnik opowiada nam historię powstania dolin i różnych formacji skalnych, po czym daje trochę czasu wolnego na podziwianie niesamowitych krajobrazów.












Porozumienie polsko-brazylijskie



Jesteśmy tuż nad zwrotnikiem Koziorożca!

Następnie zatrzymujemy się przy półjaskinnych i jaskinnych tworach skalnych, w pomiędzy które wchodzimy i przeciskamy się wąskimi korytarzami. Piaszczysto-kamienne krajobrazy i totalna pustka dookoła robią wrażenie. 






Seba na wczasach



Ostatnim punktem programu jest punkt widokowy połączony z oglądaniem zachodu słońca. Wychodząc z autobusu przewodnik zapewnił nas, że będzie to najlepszy zachód słońca, jaki widzieliśmy. Nasza poprzeczka jest wysoko podniesiona, bo po zachodzie słońca na Ipanemie w Rio czy na Salarze de Uyuni pod wulkanem Tunupa, natężenie piękna powoli chyba się już wyczerpuje. 

Idziemy więc na wzgórze, gdzie dziesiątki turystów z aparatami czyha na najlepsze ujęcia. Jedna półka skalna jest szczególnie oblegana, bo gdy nasi koledzy podchodzą do niej, żeby sobie zrobić zdjęcie, szybko zostają przepędzeni przez innych turyściaków ustawionych przed ową skałą w kolejce... 



W końcu jednak czas na show. Słońce zaczyna powoli znikać za horyzontem, Rafał się na mnie wkurza, że aparat jest ważniejszy od magicznej chwili spędzonej razem (ot znalazł się romantyk!) i wtedy chmury dają popis kolorów. W sumie nie wiadomo, gdzie patrzeć. Tam, gdzie zachodzi słońce, chmury mienią się odcieniami złota, po drugiej stronie, w dole, widnieje piękna, księżycowa dolina, a jeszcze dalej zmieniające kolory, z różowego po błękit i fiolet, majestatyczne pasma Andów - coś niesamowitego. Zawsze myślałam, że te ładne kolorki na widokówkach, to kwestia photoshopa, teraz wiem, że to czysta natura! Zdecydowanie jeden z najpiękniejszych zachodów słońca, jakie w życiu widziałam!














Po tej niesamowitej symfonii kolorów wracamy do miasta. Robimy wielką zrzutkę i kupujemy 50 jaj, szynkę, ser, cebulę i pomidory na 6 osób. Jako najstarsi z rodu, zostajemy z Rafem oddelegowani do kuchni na zrobienie największej jajecznicy w życiu - z 25 jaj! 



2 lipiec 2015 - DZIEŃ 57.

Dziś postanawiamy opuścić San Pedro i ruszyć na północ, ale że wybieramy przejazd nocny, mamy jeszcze cały dzień.

Śniadanie - powtórka z rozrywki - jajecznica z 25 jaj (powoli wpadam w wprawę). Do hostelu przyjeżdża para Polaków - Iza i Andrzej - którzy podróżują z Kuby przez Amerykę Środkową i Południową do Australii , Nowej Zelandii i przez Azję do Polski. Miło nam się gawędzi po polsku i wymienia doświadczeniami. 

Następnie wraz z Vincentem i Diego wypożyczamy rowery i jedziemy na oddalone o 3 km od miasta ruiny inkaskiego fortu z XII w. - Pucara de Quitor. Spacerujemy po wzgórzu, ale słońce pali niemiłosiernie i jakoś nie jesteśmy w nastroju na dogłębne zwiedzanie ruin. 







Ruszamy dalej, gdzie jeszcze przez kilka kilometrów jedziemy przed siebie między górami, ale jakoś brak nam sił i mimo ładnych widoczków, postanawiamy wrócić do miasta. Idziemy na obiad, wracamy do hostelu, gdzie pakujemy nasze rzeczy i gawędzimy z Andrzejem. Mamy nadzieję Iza, że doszłaś do siebie! :) Pozdrawiamy serdecznie! 






O 19 ruszamy na dworzec, skąd z półgodzinnym opóźnieniem wyjeżdżamy do oddalonego o 1,5 h drogi miasta Calama, w którym musimy się przesiąść na autobus do Iquique. Autobus super, komfortowe siedzenia, rzecz jasna rozkładane do pozycji "cama". Chilijskie drogi równe, proste... suniemy ;)

O 21:30 wysiadamy na dworcu w Calamie - do następnego autobusu mamy 1,5h. Przed owym dworcem ostrzegali nas wszyscy - słynie z częstych kradzieży bagaży, a złodzieje, to prawdziwi profesjonaliści. Wszędzie na dworcu widnieją ostrzeżenia o kradzieżach. No ale jesteśmy w 6 osób, więc w grupie mamy przewagę. 

Dworzec faktycznie przyciąga jakichś typków spod ciemnej gwiazdy i nawet pani z okienka biletowego na migi pokazuje, żebyśmy pilnowali naszych bagaży. Szok. Przy takiej paranoi patrzysz na każdego jak na potencjalnego złodzieja. 

W końcu przed 23:00 słyszymy poruszenie - autobus do Iquique. Ustawiamy się przed lukiem bagażowym, gdzie kierowca ładuje bagaże. Kurczowo trzymam cały swój dobytek. Nagle w moim kierunku przeciska się mężczyzna i krzyczy "Iquique, Iquique!" podając mi swoją torbę. "Panie, co pan?" - myślę sobie, po czym patrzę, a ten unosząc swoją torbę w moim kierunku, chwyta drugą ręką za plecak Rafała. Ten go na szczęście ubiega, po czym fałszywy pasażer odchodzi. Co za bezczelna próba rabunku!

W końcu jednak udaje nam się załadować bagaże, wsiadamy, rozkładamy nasze siedzenia do pozycji leżącej i zasypiamy. O 4 rano docieramy do Iquique - jesteśmy nad Pacyfikiem.


Aloha!

Anna Conda

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz