piątek, 5 czerwca 2015

Zredukowane przychodzenie

25 maj 2015 - DZIEŃ 19.

Witaczka,

Będąc na wakacjach, codziennie rano zadajesz sobie pytanie, co dziś będę robił. My tego dnia chcieliśmy odwiedzić jedyny paragwajski obiekt światowego dziedzictwa UNESCO - Redukcje Jezuickie. Poza tym, że jedyny w Paragwaju, to dodatkowo jeden z najrzadziej odwiedzanych na świecie. Brzmi jak plan. 

Standardowy początek, czyt. prysznic, śniadanie, pakowanie na cały dzień. Na śniadaniu spotkaliśmy dwóch Francuzów, którzy chcieli potraktować Paragwaj jak tranzyt, a tak im się spodobało, że zostali tutaj miesiąc. Zadowoleni zanotowaliśmy ich wskazówki i poszliśmy na dworzec. Znaleźliśmy przewoźnika i jak zwykle ta sama śpiewka - Bilety są po 10k na głowę - a miało być 5k... Cwaniaki widząc turyściaków od razu podają inną, wcześniej ustaloną z pozostałymi naganiaczami cenę. Autobus rusza, wyskakuje kierownik autobusu, który słyszał, że chcemy jechać do Trynidadu i krzyczy - 7 tysiecy, wsiadać. Wsiedliśmy.
Autobus rusza, tym razem z nami na pokłazie, a standardowo w środku lodówa. Albo pootwierane okna albo kilmatyzacja ustawiona na 15 stopni, innej opcji nie ma. W miarę zbliżania się do celu lodówka coraz bardziej się zapełnia. Wszystkie miejsca i korytarz zapełnione. Jedziemy. 

Upewniamy się od jednej z naszych współtowarzyszących babek czy dotarliśmy już do celu - wysiadka bowiem jest na głównej drodze, dworca brak, więc trzeba mieć się na baczności. Dojechaliśmy i spragnieni atrakcji wyskakujemy z naszej karocy wprost w błotniste przydrożne dziury. Jest pochmurno, padał deszcz, więc przynajmniej nie wdychamy czerwonego pyłu, który normalnie wszędzie by się unosił. Czerwona, pewnie pełna żelaza ziemia, kształtuje krajobraz. Jakoś ciężko mi do tego przywyknąć. Nawet auta są ubłocone na czerwono.  Buty Anki też. Moje spodnie na pupie również. Wszystko. Tęsknie za normalnym kolorem błota...

Ok, w każdym razie, w tych ubłoconych butach, wciąż brodząc w szlamie, zagłębiamy się w Trynidad. Domki, rdzawe dziury, drzewa grejpfrutowe, mini sklepik, w którym upewniamy się, że dobrze idziemy. Przed zakrętem pojawia się drogowskaz. Jesteśmy blisko. Ludzie pracujący w okolicznych gospodarstwach zaczynają się nam przyglądać. W końcu dochodzimy do brukowanego traktu, w oddali, na placu otoczonym płotem, zauważamy sylwetki ruin. Na wprost nas dostrzegamy też rozwrzeszczaną wycieczkę szkolną. Miodzio. Ostatecznie jednak, póki dotarliśmy na miejsce, dowiedzieliśmy się gdzie jest kasa, kupiliśmy bilety (po kilku próbach płacenia kartą... karty raz działają, innym razem wyskakują błędy), dzieciarnia zdążyła się rozpierzchnąć. 

Obiekt jest na liście światowego dziedzictwa UNESCO, więc jest nieźle zagospodarowany. Są także przewodnicy. Po hiszpańsku i guarani. Krótko się naradzamy i bierzemy babkę po hiszpańsku - moim zdaniem chodzenie po ruinach bez przewodnika mija się z celem. Objaśnienia przewodniczki, te które są dla mnie czarną magią, są tłumaczone przez Anię - wbrew pozorom nie było ich tak wiele :)



Parę słów o samym obiekcie. Na początku etymologia nazwy - sam zastanawiałem się co redukowali... - z mojego reaserchu dowiedziałem się, że wcale nie chodziło o redukowanie, lecz przyprowadzenie (do chrześcijaństwa) - od łacińskiego słowa reductio. Jezuitów, którzy przybyli do Ameryki Południowej w XVII w. przeraził niewolniczy los Indian i chcąc poprawić ich żywot podeszli do sprawy zgoła inaczej niż rządzący w rejonie Hiszpanie. Zakładali więc rzeczone redukcje z dala od głównych szlaków i stref wpływu hiszpańskich kolonizatorów i zamiast ogniem i mieczem, starali się nawracać Indian dobrowolnie przyciągając ich możliwością nauki i zapoznawaniem się z nowinkami cywilizacyjnymi. Podobno szanowali przy tym miejscowe zwyczaje, wierzenia, tradycje. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale na pewno nie tępili języka, bo poza dużymi miastami w Paragwaju nadal dominuje język guarani, który jest podobny zupełnie do niczego.

Same ruiny składają się z pozostałości domów mieszkalnych, szkoły, "biur" i kościoła. Największe wrażenie robi oczywiście gmach świątyni. Nawet dzisiaj robi wrażenie, a co dopiero wtedy. Z ornamentów, które ostały się do dziś zobaczyliśmy na przykład takie, przedstawiające liście yerba mate. Kolejną ciekawostką była rzeźba przedstawiająca San Estanislau - świętego Stanisława Kostkę. Ruiny naprawdę zrobiły na mnie wrażenie, jest to punkt w Paragwaju (ruiny redukcji jezuickich są jeszcze w Argentynie i Brazylii - terenach kiedyś paragwajskich, straconych na rzecz sąsiadów na skutek wojen), który warto odwiedzić. Imponował rozmach, z jakim wznieśli te budowle pośrodku niczego. Wybudowali sobie nawet saunę i tak skonstruowali palenisko, że do mieszkań dochodziła ciepła woda. Jedyne z czym przegięli to konstrukcja kościoła, który budowali przez kilkadziesiąt lat i który podobno zawalił się kilka lat po zakończeniu budowy.









 


Podczas zwiedzania, z szalonym świergotem, towarzyszyły nam zielone papugi. Przestrzeń była tak fotogeniczna, że nawet ja pokusiłem się o kilka fotek. Jedyne czego nam brakowało to błękitnego nieba. Tego zawsze nam potrzeba. 




Tego dnia chcieliśmy zobaczyć jeszcze drugą, sąsiednią redukcję. Mieści się w miejscowości Jesus, 10 km od Trynidadu. Wyruszyliśmy więc na przystanek, licząc na to, że uda nam się złapać jakiś autobus. Po drodze minęliśmy Hotel Ruinas - jego szyld był żywą reklamą, rozsypywał się.  Zahaczyliśmy też o mały sklepik, w którym kupiliśmy bułki - na wagę i banany - na sztuki :)

Po drodze natknęliśmy się jeszcze na stado kurczaków i groźnie wyglądającą krowę. Ruszyła w naszym kierunku, ale miała pecha, albo my szczęście, powstrzymał ją sznur. W końcu udało nam się dojść na miejsce. Od razu dojechał nas taksówkarz, cwaniaczki czatują w tym miejscu na turystów. Zaproponował nam przejażdżkę za 25k PYG - autobus kosztuje 3. Do tego zapewniał nas, że najbliższy bus jest za 2 godziny. Nie chcieliśmy mu wierzyć, nie trafił na naiwniaków, więc podziękowaliśmy mu i poszliśmy na pobliską stację benzynową, żeby potwierdzić te informacje. Wygląda na to, że tylko trochę ściemnił, autobus miał być za 1,5 godziny :)

Usiedliśmy więc na krawężniku, żeby obmyślić dalszy plan. Według szyldu widniejącego nad nami do celu mieliśmy 8 km. Obok rósł słusznych rozmiarów benjaminek - taki jak w połowie polskich domów. Czyli hodujemy bonsai. Chwilkę się pozastanawialiśmy, gdy ni z tego ni z owego zatrzymała się przy nas biała toyota. Wszystkie auta mają tak przyciemnione szyby, że nie mieliśmy pojęcia co się dzieje w środku. Może chcieli wyrzucić śmieci? Nagle drzwi się otwierają, a tam trzy dziewczyny - 40-latka, 15-latka i 2-latka (ta ostatnia z przodu bez pasów robiła wygibasy). Matka, kierowca, spytała czy jedziemy na ruiny i zaprosiła nas do środka. Takim więc sposobem zostaliśmy złapani na stopa :) 




Od słowa do słowa, kiedy matka dowiedziała się, że jesteśmy z Polski, pochwaliła się, że ma jeszcze syna, którego nazwała po naszym papie Jan Paweł :) Zapytaliśmy też, czy jest jakaś szansa na zjedzenie czegoś, na co ona obiecała nam podwózkę pod knajpę nieopodal naszej destynacji - full service :) Sama miejscowość była niezaciekawa, raczej nierobiąca wrażenia, szare domki przy drodze, ale był tam jeden budynek, którego nie dało się przegapić. Duży odnowiony gmach, zapytałem czy to szkoła. Jak mogłem się tak pomylić, przecież to Paragwaj, cóż innego  jak nie urząd miasta czy jakaś inna rządowa instancja mogła tak wyglądać? A gdzie są ludzie?!



Zgodnie z życzeniem, nasza wybawicielka wysadziła nas pod knajpą. Pieknie podziękowawszy pożegnaliśmy się z dziewczynami i wstąpiliśmy do "restauracji". Jak to określił Pistacio, "miejsce dalekie od nory". Trzej panowie pijący w środku piwko tak się zestresowali naszym widokiem, że wyskoczyli na zewnątrz sprzed klejącej ceraty. Nagle zza muchołapu (plastikowe, kolorowe tasiemki zwisające z framugi) wyłoniła się szefowa i na pytanie co dziś serwuje powiedziała, żę wszystko się skończyło... :P Może to i lepiej ;p
Tak więc z pustymi (ale zdrowymi) brzuchami kontynuowaliśmy naszą wyprawę. Po drodze pobawiłem się naturalną piłeczką (zerwana z drzewa limonka) i zrobiłem zdjęcie z krową. A co!




Drugie ruiny mimo że były podobne, to jednak całkiem inne. To miejsce bowiem zostało zrekonstruowane przez miłośników tematu. Nie odbudowali całej wioski, ani nawet kościoła, ale wszystko dokładnie pooznaczali i w takim stopniu zrekonstruowali świątynię, że jesteśmy w stanie poczuć jej potęgę i wyobrazić ją sobie w szerszym kontekście. Kiedyś to musiało być coś. Gdybym mieszkał w szałasie i zobaczył takie murowane cudo też dałbym się zwerbować. Pokręciliśmy się po okolicy i pobliskim muzeum, po czym skierowaliśmy się do wyjścia. Tym razem wtórowały nam ptaki, nazwałem je czubatkami krzykunkami. 










Do naszego colectivo zostały minuty, więc musieliśmy przyśpieszyć kroku, który na końcu zamienił się w bieg. Dopadliśmy zdyszani nasz autobusik, który po chwili ruszył. Nie wiem czy zdezelowany to odpowiednie słowo. Dziury w podłodze, porozpruwane fotele, wszystkie okna i drzwi otwarte. Szyba w oknie z parkinsonem, sam dźwięk był piekielnie irytujący i do tego jeszcze bałem się, że zostanie wytrzęsiona do środka i narobi jeszcze większego rozgardiaszu. We wszystkich autobusach czy colectivo znakiem rozpoznawczym jest skrzynia biegów. Drążek naszego wehikułu miał jaskrawo niebieskie, włochate ubranko z gałką PlayBoy.  A nad szybą oczywiście naklejka z MB (matką boską) i lokalną drużyną piłkarską. Prędkościomierz jest nieistotny, lepiej nie wiedzieć ile jedziesz. I najważniejsze. Italo disco na fula! "O sole mio" w remixie disco nikogo nie pozostawi obojętnym...




Po takiej 15 minutowej przejażdżce dotarliśmy na skrzyżowanie skąd wcześniej zabrała nas matka. Autobus podjechał po 10 minutach, podczas których miejscowy pan zabawiał nas rozmową. Wsiadamy i mamy szczęście - miejsca siedzące. Tutaj warto nadmienić, że jechaliśmy autobusem rejsowym, między dwoma dużymi miastami, a ten i tak zatrzymał się, żeby nas zabrać i zabrałby nawet jakby nie było miejsc siedzących. To tak jakby zatrzymać "PolskiBus" pod Radomiem i na stojąco dojechać do Warszawy.

Za bilet w tę stronę zapłaciliśmy 14 PYG. Teraz bileter był niewzruszony i nawet po pokazaniu mu kwitu z ceną 14, zażądał zapłacenia 10 za głowę. Tłumaczenia Anki zdały się na nic. Twardziel.

W dobrych humorach wróciliśmy do hostelu skąd wyskoczyliśmy na plażę i kebaba. A propos kebabów, pierwszgo dnia idąc na plażę przez okno wyczailiśmy zaplecze, kuchnię knajpy, gdzie kucharze przygotowywali mięso na kebsa. Wyglądało rewelacyjnie i tam właśnie postanowiliśmy pójść. Wymyślili tutaj nowy sposób przygotowywania kebabowego wałka - na górze jest mięso z kurczaka, a pod nim wołowe, więc biorąc mix nie muszą bawić się w opiekanie dwóch osobnych kijów.

Nażarci nie na żarty poszli spać.

Elo,

RQ

1 komentarz:

  1. A w Boliwii redukcje jezuickie stoja sobie w calej okazalosci:) Zapraszam serdecznie do zapoznania sie z niektorymi klejnotami boliwijskiej dzungli: http://boliviainmyeyes.com/category/las-misiones-jesuitas/

    OdpowiedzUsuń