czwartek, 3 września 2015

Pływające wyspy


31 lipiec 2015 - DZIEŃ 86.

Po załatwieniu wszystkich granicznych formalności i otrzymaniu wizy na 3 miesiące - wjeżdżamy do Peru. Oboje cieszymy się z Rafem na nowy kraj, a co za tym idzie - nowe, tradycyjne jedzenie, inni ludzie, inne zwyczaje, nowe miejsca. Po niespełna 2 miesiącach pobytu w Boliwii potrzebowaliśmy zmiany. 

Podróż do Puno zajmuje nam 3 godziny i około 21.00 docieramy do miasta. Żeby już nie jechać do centrum, zaraz na przeciwko dworca zakwaterowujemy się w jednym z tzw. hospedajes, czyli w taniej kwaterze, w której raczej nie ma turyściaków, generalnie korzystają z nich miejscowi. Plusem takiego miejsca jest cena - najczęściej 20-30 soli (24-36 zł) za pokój 2-osobowy, gdzie turystyczny hostel oscyluje w granicy 40-80 soli i wyżej, nie rzadko w pokojach wieloosobowych. Trafia nam się mała norka, ale za to z internetem, tak że bierzemy.
 
Rano pobudka, czytamy przewodnik i zastanawiamy się, co robić. Puno to spore miasto (100 tysięcy mieszkańców) i największy ośrodek nad jeziorem Titicaca po stronie peruwiańskiej. Położenie na wysokości 3830 m n.p.m. sprawia, że nocą temperatury spadają nawet poniżej zera. Nie ma tu żadnych porywających atrakcji, a w zasadzie powiedziałabym, że miasto jest brzydkie. 

Wskakujemy w moto-taxi i jedziemy do centrum wypłacić sole z bankomatu, bo jesteśmy bez peruwiańskiej waluty. Jak się okazuje, nie jest to takie proste - kilka bankomatów pod rząd nie chce nam wypłacić pieniędzy. W informacji turystycznej okazuje się, że w Peru są limity dla obcokrajowców i jednorazowo można wypłacić jedynie 400 soli (480 zł). Nie jesteśmy do końca zadowoleni z tego faktu, ale w sumie w razie kradzieży nie jest to takie złe rozwiązanie. Ostatecznie zdobywamy pieniądze i idziemy zaszaleć - obiad (przystawka, zupa, danie główne, deser i kompot) za jedyne 7 soli (8 zł) :)

Chwilę spacerujemy po rynku, który wygląda nieco lepiej niż reszta miasta i wracamy do kwatery. W przewodniku wyczytaliśmy, że na trzcinowe wyspy Uros, które są główną atrakcją regionu, pływają statki co pół godziny, decydujemy więc, że popłyniemy tam po południu i prześpimy się na jednej z nich.

 


Napis na murze mówi "Zakaz wyrzucania śmieci"

Duże plecaki zostawiamy w hospedaje i z małym ekwipunkiem ruszamy pieszo do portu, który okazuje się znajdować 15 minut od dworca. Zaraz po wejściu do portu zostajemy nagonieni przez jednego z prywaciarzy organizujących wycieczki. Za 45 soli za osobę oferuje nam rejs po trzcinowych wyspach Uros, a jutro rejs na znacznie większą, naturalną wyspę Taquile. Szybko kalkulujemy cenę indywidualnych usług tego typu i ostatecznie przystajemy na ofertę naganiacza. Wypływamy za pół godziny. Siadamy na murku w porcie i nagrzewamy się w popołudniowym słońcu. O 16.00 zbiera się większa grupa, idziemy na łódkę i wypływamy.

Ale co to właściwie są te wyspy Uros? Otóż pływające wyspy z trzciny to jedno z najbardziej rozpoznawalnych miejsc Ameryki Południowej. Jest ich ponad 80 i istnieją dzięki ludowi Uro, który budował takie nietypowe siedliska. Gdy zagrażało im niebezpieczeństwo, po prostu odpływali na swojej wyspie w inną część jeziora. Przeciętne wyspy mają długość około 30 metrów i są w stanie pomieścić kilka rodzin, ale są też znacznie większe, mogące pomieścić kilkanaście "gospodarstw". Materiał, z jakiego są zbudowane to trzcina totora, obficie porastająca przybrzeżne wody. Po zbudowaniu wyspy zakotwicza się ją na dnie. Wymaga też nieustannej troski, średnie zanurzenie wynosi 80 cm, więc trzciny gniją w części podwodnej i należy je uzupełniać nowymi warstwami od góry. Czynność tę powtarza się co około 3 miesiące, ale na wyspach najbardziej odwiedzanych przez turystów nawet raz na 2 tygodnie. Z trzciny buduje się także domy mieszkalne, punkty widokowe, a także łodzie. Wyspy znajdujące się w zatoce Puno, 30 minut łódką od portu, stanowią główną atrakcję turytyczną i codzienne odwiedzane są przez setki turystów. Sprawiło to, że sama taka "objazdówka" po wysepkach wygląda jak jeden wielki turystyczny cyrk. Turystom mówi się, że ludzie wciąż tu mieszkają, ale prawdą jest, że większość miejscowych żyje na lądzie, a tu przypływają codziennie do pracy. Oczywiście istnieją wyspy stale zamieszkane przez ludność tubylczą, jednak usytuowane są one w dalszych częściach jeziora, nie tak łatwo dostępnych dla przeciętnego turysty.


Puno






Ale wracając do naszej wycieczki. Po półgodzinnym rejsie przybijamy do jednej z malutkich wysepek, na brzegu której witają nas uśmiechnięte, ubrane w kolorowe, regionalne stroje kobiety. Po chwili grupka miejscowych prezentuje nam na makiecie sposób, w jaki trzcinowa wyspa jest tworzona i zaprasza do zakupu pamiątek naprędce rozłożonych tuż przed naszym przybyciem. 

Jedna z kobiet dowiadując się skąd jesteśmy, zaczyna nam śpiewać "Szła dzieweczka do laseczka" i "Gdy strumyk płynie z wolna", czym zaskakuje nas niesamowicie, ale po kilku minutach widzimy, że jest to ich chwyt marketingowy na zwiększenie sprzedaży rękodzieła, gdyż podobnego typu piosenki śpiewają też dla turystów z innych krajów.







Kilkanaście minut przechadzamy się po wyspie, zapadając się w trzcinowe podłoże. Obserwujemy grupkę dzieciaczków, które rzucają plastikową butelkę do wody, a następnie długim kijem próbują ją wyłowić... i tak w kółko. Jak nie wiele trzeba dzieciom do zabawy... 




W końcu sygnał, że wsiadamy na tradycyjną, trzcinową łódkę, którą przedostaniemy się na drugą, większą wyspę. Czytaliśmy w przewodniku, że na pożegnanie grup turystycznych Indianki stają na brzegu i beznamiętnym głosem odśpiewują "Vamos a la playa". Jakie było nasze zaskoczenie, jak odbijając od brzegu, właśnie tak się stało! ;) Słońce chyli się ku zachodowi, wszędzie otaczają nas malutkie wyspy, po jeziorze pływają trzcinowe łódki - i choć zdaję sobie sprawę, że jest to trzcinowy park rozrywki, widok robi na mnie wrażenie. Rafał zastępuje jedną z wiosłujących, ku uciesze całej załogi.




Docieramy na dużą wyspę, na której pytamy o  nocleg. Owszem jest, ale za 30 soli od osoby, nie za 20, jak obiecał nam nasz naganiacz. Nie dajemy za wygraną i pokazujemy panu, że nie do końca nam się podoba takie oszukiwanie turystów. W końcu bardzo nieusatysfakcjonowany pan przystaje na naszą cenę i wychodzi na to, że nasz naganiacz, to jakiś prywaciarz, który dba tylko o swój interes, wprowadzając turystów w błąd jeśli chodzi o ceny na wyspach. Szkoda nam się zrobiło trochę pana, no ale my już też powoli zaczynamy mieć dość turystycznych oszustw.   

Nasza kwatera okazuje się być malutkim trzcinowym domkiem mieszczącym jedynie dwa łóżka również z trzciny. Nocleg na pływającej na jeziorze wyspie zbudowanej tylko z trzciny za 24 zł, to zdecydowanie nie jest wygórowana cena.


Zapadł już zmrok, na niebie pojawiła się fantastyczna tarcza księżyca, w oddali widać oświetlone Puno. Księżyc tak oświetla osadę, że możemy przyglądać się swoim cieniom. Chwilę spacerujemy po wyspie, ale zimno przepędza mnie do domku. Raf coś długo nie wraca, po czym po pół godzinie okazuje się, że po drugiej stronie wyspy trwa właśnie jej powiększanie. Miejscowi łódką przywieźli trzcinową plombę, którą należało linami przyholować do brzegu. Raf zakasał rękawy i wraz z jedną z bardzo silnych kobiet zabrał się do pomocy, co sprawiło mu spory fun. 

W końcu o 21:00 prąd wygenerowany przez panele słoneczne kończy się i jesteśmy zmuszeni iść spać.



01 sierpień 2015 - DZIEŃ 87.

Budzimy się o 7.00, bo o 7:30 ma nas odebrać łódka, którą popłyniemy na wyspę Taquile. W słońcu jemy śniadanie przed naszym domkiem, oprócz nas nie ma żadnych gringos, tylko miejscowi krzątają się wokół. 7:45 - na jeziorze cisza, obserwujemy jak grupka dzieci pomaga mężczyźnie ciągnąć świeże trzciny na pokrycie nowej warstwy podłoża. 8:30 - na jeziorze robi się ruch, kobiety małymi łódeczkami transportowane są na wyspy do pracy. Zaczynamy podpytywać też miejscowych, kiedy będzie łódka - nikt nic nie wie. Czyżby nasz naganiacz nas oszukał? 8:45 - dosiada się do nas peruwiański turysta, więc gawędzimy sobie nieco o życiu. Po 9.00 zaczynamy już się naprawdę niepokoić. Przypływa jakaś łódka, więc pytamy przewodnika, czy możemy z nim płynąć na wyspę, ale niestety jest to inna firma, więc nic z tego. Pyta, u kogo kupowaliśmy wycieczkę i kiedy dowiaduje się o naszym naganiaczu, natychmiast gdzieś dzwoni i wykrzykuje, że jeśli za chwilę nikt nas nie odbierze, to zadzwoni na policję. No to ostro, nasz prywaciarz nie ma dobrej reputacji. Po kilku minutach jedna z miejscowych woła nas na malutką łódkę, która ma nas zawieźć w inną część jeziora, gdzie czeka na nas duża łódź. Biznesmen zdecydowanie o nas zapomniał. 








Rejs łódeczką trwa pół godziny i gdy dopływamy do małej trzcinowej wyspy, rzeczywiście czeka na nas duża łódka z grupą turystów. Na Taquile płyniemy 3 godziny, podczas których gramy w Scrabble zakończone wygraną Rafała :(



W końcu dobijamy do brzegu. Wychodząc z łódki, wydaje mi się, że słyszę "podaj mi wodę", ale rozejrzawszy się dookoła widzę samych miejscowych. Brak mowy ojczystej powoduje u mnie jakieś majaki - myślę sobie. Przed nami 20-minutowy marsz po skalnych schodach na szczyt wyspy, gdzie znajduje się wioska. Zasapani, stajemy na szczycie, skąd roztacza się wspaniały widok na jezioro Titicaca. I nagle, znów słyszę język polski! Co do..?! Podchodzimy do mężczyzny i dwójki nastolatków wyglądających jak lokalsi i pytamy czy mówią po polsku. A oni, że siema, tak! Skąd jesteście - pytamy. Z Wrocławia. No tego się nie spodziewaliśmy :P Jak się okazało, ojciec Peruwiańczyk, mama Polka (została w Polsce), a on z dziećmi przyjechał na wakacje do rodziny. Razem ruszyliśmy w kierunku wioski wymieniając się doświadczeniami z podróży. Chłopak z dziewczyną nie władali biegle hiszpańskim, a język polski ojca też do najwyraźniejszych nie należał. Fajna rodzinka :)



Kilka słów o samej wyspie. Taquile znajduje się 35 km od miasta. W najwyższym punkcie ma 4050 m n.p.m. Nie ma tam samochodów, a wioski łączą kamienne ścieżki z charakterystycznymi kamiennymi bramami. Przywiązanie mieszkańców do tradycji widać choćby w strojach, m.in. w nakryciach głowy mężczyzn, dzięki którym na pierwszy rzut oka wiadomo, kto jest żonaty, a kto nie (czapka z przewagą koloru białego). Zawieranie związków małżeńskich również odbywa się tu bez zbędnych ceregieli - zagadnięta w tej kwestii kobieta odpowiada niemal natychmiast "tak" lub "nie". 

Na wyspie mamy 2,5 godziny czasu, więc od razu uderzamy do centrum wioski, gdzie akurat trwają uroczystości z okazji święta miejscowego patrona. Na placu głównym trwają właśnie przemarsze mieszkańców ubranych w piękne, tradycyjne stroje. Dookoła stragany z pamiątkami i fenomenalny widok na jezioro - ogromne niczym morze. 







Nieopodal, w wąskiej uliczce, starsza pani pichci jakieś szaszłyczki - jak się okazuje z alpaki. Od razu zabieramy się do testowania - mięso delikatne, serwowane z ziemniakiem i ostrym sosem, bardzo smaczne.
















Czas szybko mija, więc musimy schodzić do portu po drugiej części wyspy. Podróż powrotna zajmuje nam 3 godziny. Wracamy do naszego hospedaje, w którym jeszcze koczujemy kilka godzin pisząc bloga, w oczekiwaniu na autobus do naszej kolejnej destynacji - Arequipy. O 22.00 żegnamy się z ogromnym jeziorem Titicaca i ruszamy w drogę.
 
Ahoj!
 
Ania

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz