sobota, 12 września 2015

Boogy woogy Huacachina


14 sierpień 2015 - DZIEŃ 100.

Przejazd do Ica zamiast 15 h trwał 20 h. Gdzieś koło 4 rano autobus się zepsuł pośrodku niczego, ale śpiący ludzie nawet się nie zorientowali. Później ruszył, po godzinie znowu stanął i tak zamiast o 9:00, do Ica dotarliśmy o 14:00. Wbrew pozorom nawet nam się ta podróż nie dłużyła. Przyzwyczailiśmy się już do długich tras i doskonale potrafimy zorganizować sobie czas na powierzchni 1m2.

Z Cusco przedostaliśmy się przez góry na wybrzeże Pacyfiku. Za oknem totalna pustynia, wszędzie piach, kurz, gdzieniegdzie jakieś parterowe domy bez elewacji. Zastanawiam się, jak ludzie mogą funkcjonować w tak nieprzyjaznym klimacie. Ale skąd taka susza na wybrzeżu oceanu? Czyż nie powinno być rajskich plaż, palm, turkusowej wody? Otóż nie, a to za sprawą zimnego Prądu Peruwiańskiego (Humboldta) opływającego zachodnie wybrzeże Ameryki Południowej, co przyczynia się do wysuszania i ochładzania klimatu.



 Wyskakujemy z autobusu i od razu zostajemy obskoczeni przez taksówkarzy - "Huacachina, solo 10 soles amiga!" Nie z nami te numery. Moto-taxi podjeżdżamy do hipermarketu, żeby zaopatrzyć się w pożywienie na kolejne dni spędzone na słynnej oazie. Wpadamy nieco w szał zakupów - zgrzewka wody (ostatnio na oazie Sangalle w Kanionie Colca woda kosztowała 12 soli), zgrzewka piwa, pieczywo, paszteciki, serki, puszki z tuńczykiem, snaki itp... trochę tego wyszło, ale biorąc pod uwagę pazerność mieszkańców Peru, ceny w oazie zapewne będą ogromne. Obładowani siatkami, łapiemy moto-taxi i za 4 sole ruszamy do oazy.

Huacachina, to podobno raj na ziemi, kilka napotkanych osób polecało nam to miejsce, ostatnio nawet National Geografic wspomniał coś na ten temat. Oaza zbudowana została dookoła małego naturalnego jeziora na pustyni, pośród ogromnych wydm. Palmy, baseny, drinki w barach - czego więcej do relaksu potrzeba? Kiedy po 5-minutowej przejażdżce zatrzymujemy się tuż za miastem, dopytuję kierowcę czy to na pewno Huacachina. Okazuje się, że tak. Wysiadamy zdezorientowani, dookoła krzyki "Taxi, taxi!". Siadamy na schodach pod malutkim kościołem i rozglądamy się dookoła. Czyżby to było to rajskie miejsce? Zostawiam Rafa na straży tobołów i idę się porozglądać za polami kempingowymi - planowaliśmy spać w namiocie. Im głębiej wchodzę w "oazę" tym moje idealne wyobrażenie o tym miejscu rozsypuje się na kawałeczki. Pola kempingowego brak, hostele jedne gorsze, drugie lepsze, ale generalnie szału nie ma, na ulicy śmieci, jakieś turyściaki sączą drinki w barze o nazwie "Huaca-fucking-china"... Dochodzę do jeziorka - woda mętna, przy brzegu stoją tandetne plastikowe rowery wodne... I tylko dookoła imponujące ściany z piasku, tworzone przez potężne wydmy. Bierzemy w końcu hostel z basenem w przyzwoitej cenie 40 soli (48 zł) za pokój dwuosobowy.



Po południu idziemy na wydmy, żeby obejrzeć zachód słońca. Ciężka przeprawa po piachu w górę i naszym oczom ukazuje się morze piachu uformowane w fantastyczne wydmy. Widok niesamowity - chociaż tyle. Ceny w sklepach okazały się standardowe, a my obkupiliśmy się jak na wojnę... 





Wieczorem odkrywamy w telewizji program "NHK" - japoński kanał telewizyjny prowadzony w całości po angielsku, serwujący naprawdę interesujące filmy dokumentalne i reportaże o tematyce azjatyckiej ale i nie tylko. Rafał powoli się uzależnia... 


15 sierpień 2015 - DZIEŃ 101.

Huacachina, oprócz swojej oazy, ma także do zaoferowania atrakcje związane z wykorzystaniem wydm. Należą do nich przejażdżki czterokołowymi, odkrytymi pojazdami "buggy" z napędem na cztery koła oraz sandboarding i sandskiing, czyli zjazd po piachu na desce i nartach - co kto woli. Rano wykupujemy 2-godzinną wycieczkę na godzinę 16:00 - w pakiecie szaleńcza przejażdżka buggy, kilka zjazdów na desce i zachód słońca. Do tego czasu jednak siedzimy koło basenu, piszemy bloga, relaksujemy się.

Na wydmach bawiliśmy się przednio. Szalony, czarnoskóry kierowca o wyglądzie Morgana Freemana zafundował nam szaleńczą przejażdżkę w górę, w dół, w poprzek potężnych wydm - krzyku i radości było co niemiara! W międzyczasie, kilka razy zatrzymywaliśmy się na szczycie ogromnych wydm, żeby spróbować swoich sił w zjeździe na desce. Standardowe deski służą do zjeżdżania na brzuchu, jeśli natomiast ktoś woli prawdziwy snowboard, można takowy sprzęt dodatkowo wypożyczyć. Raf skusił się na profesjonalny sprzęt, ja natomiast zostałam przy zjeżdżaniu na brzuchu ;) Fajna zabawa. Po dwóch godzinach zatrzymaliśmy się na jednej z najwyższych wydm, żeby podziwiać zachodzące słońce. Wydmy klasa - polecam.


























16 sierpień 2015 - DZIEŃ 102.

Dziś totalny chillout przy basenie - opalamy się, czytamy książki, wieczorem gramy w Scrabble i oglądamy japońską telewizję. To by było na tyle.




Pozdrawiam,

Anna M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz