poniedziałek, 18 maja 2015

Psia Wyspa

11 maj 2015 - DZIEŃ 5.

Rafał śpi już prawie trzecią godzinę po dzisiejszej wędrówce, więc mam chwilkę, żeby coś popisać. Na wstępie jeszcze pragnę dodać, że zdjęcia powiększają się po kliknięciu na nie :) 

Rafał śpi, hostelowy kot Misti buszuje ;)

W poniedziałek rano żegnamy się z Renanem i Francine, którzy lecą z powrotem do Sao Paulo, ogarniamy mieszkanie i wsiadamy po raz pierwszy w tutejszy autobus miejski na dworzec autobusowy Novo Rio, skąd udajemy się do naszego kolejnego punktu - Ilha Grande (w tłumaczeniu Wielka Wyspa). Jakoś źle wyliczamy sobie czas na dojazd i okazuje się, że mamy mało czasu, żeby nie spóźnić się na dworzec. Sprawy nie ułatwiają nam autobusy, które po prostu nie zatrzymują się mimo intensywnego machania miejscowych. W końcu udaje się. W autobusie miejskim oprócz kierowcy jest pan bileter, który sprzedaje bilety i przepuszcza pasażerów przez obrotowe barierki. Jakiś taki nie do końca jest dla nas miły i krzyczy jak opuszczamy autobus po 40-minutowej podróży. Na dworcu kupujemy bilety do oddalonego od Rio o 2,5h drogi Conceicao de Jacarei, które jest bazą wypadową na wyspę. Autobus super - komfort pierwsza klasa, dużo miejsca na nogi, a siedzenia rozkładane do pozycji leżącej. Wyjeżdżając z Rio mijamy favele, w dalszej części plantacje palm i ubogie prowincje. 




Wysiadamy w Conceicao de Jacarei. Przez chwilę mija nam polski przewodnik po Brazylii - tak poznajemy Przemka, który także udaje się na wyspę. Razem idziemy do malutkiego portu kilka minut od drogi głównej, gdzie kupujemy bilety na łódkę. Mamy 1,5h do odpłynięcia, więc idziemy na wspólny obiad - brazylijski pełny zestaw za jedyne 10 R$ :)


Po obiedzie udajemy się do portu, gdzie łódka zabiera nas na Ilha Grande. Pogoda robi się nie za ciekawa, ciężkie chmury wiszą nad mijanymi wysepkami. Po 50 minutach jesteśmy na wyspie. 





Ilha Grande to trzecia największa brazylijska wyspa, której 60% powierzchni (12 000 ha) pokrywa park narodowy. Wyspę na stałe zamieszkuje 3,6 tysiąca osób, nie ma tam samochodów ani banków, jest natomiast szkoła i malutki kościół, a główna osada Vila do Abraao posiada zaledwie dwie główne drogi i kilka przecznic. Od samego początku miejsce to robi jednak na nas duże wrażenie - dookoła osady góry porośnięte gęstą roślinnością, pełno hosteli, pensjonatów, restauracyjek, stoliki na plaży, palmy, łódki falujące w zatoczce i dookoła wyspy kilka mniejszych uroczych wysepek. Chwilę szukamy jakiegoś hostelu i w końcu zakwaterowujemy się na dwie noce w dosyć taniej kwaterze, która później okazuje się być przesiąknięta wilgocią ;) Po zachodzie słońca (tutaj ściemnia się już około 17:30), zachodzimy po Przemka i razem idziemy na kolację. Wieczór spędzamy przy plaży, sącząc w trójkę piwko i prowadząc rozmowy o życiu.

Rafał się obudził i zabiera mi komputer, tak że ciąg dalszy nastąpi...





Uliczne smakołyki



12 maj 2015 - DZIEŃ 6.

Decydujemy z Rafałem, że skoro słońce zachodzi tutaj tak szybko, to warto byłoby wstawać skoro świt, aby trochę z tego dnia skorzystać. Ustalamy pobudkę na 6:30 i po kilku drzemkach udaje nam się wstać tuż po 7 ;) Na niebie żadnej chmurki, więc postanawiamy wejść na drugi najwyższy szczyt wyspy - Pico do Papagaio - 982 m n.p.m (najwyższy szczyt ma 1031 m, ale nie jest dostępny dla turystów). Jednak najpierw idziemy do pobliskiej kawiarni, która staje się naszym ulubionym punktem gastronomicznym na wyspie już do końca pobytu ze względu na przepyszne, wypiekane na miejscu, wszelkiej maści bułeczki, drożdżówki, ciasta i ciasteczka, nadziewane dosłownie wszystkim :) Swoją drogą Brazylijczycy uwielbiają mortadelę, której ja zawsze nienawidziłam (i w zasadzie nazwa ta bardziej pasuje mi do ryby niż wędliny), ale ta tutejsza jest jakaś inna i ochoczo zajadam bułeczki nadziewane właśnie tym przysmakiem, dopiero później odkrywając co to za nadzienie ;)

A oto wioska o poranku.


Nasz ulubiony maniok :)









Ale wracając do Pico do Papagaio - o 8:30 ruszamy na szlak. Znak informuje o 7-godzinnej trasie, więc do boju! W przewodniku piszą, żeby uważać na jadowite węże, ale my jesteśmy przygotowani i w butach trekkingowych wyglądamy jak Steve Irwin (Crocodile Hunter) i jego żona :) 



Początkowo idzie się bardzo przyjemnie, jest tylko dosyć wilgotno i czoła zaczynają się zraszać w dość ekspresowym tempie. Przebijamy się przez bujną roślinność - tzw. las atlantycki. Robimy przystanek na łyka wody i okazuje się, że mamy przy sobie niecałe 1,5 litra. Jakoś nie pomyśleliśmy, żeby zaopatrzyć się w większą ilość, a przy tej wilgotności powietrza, jedna butelka wody na dwie osoby to nie lada wyczyn. Przez chwilę zastanawiamy się czy nie wrócić, ale trochę już przeszliśmy, więc szkoda było tracić czas i energię, bo zaczynało się już robić pod górkę. Postanawiamy, że idziemy, natomiast jeśli zasoby wody będą się kurczyć w ekspresowym tempie, to zawracamy,  nie ma co ryzykować odwodnieniem i Bóg wie, czym jeszcze. Po drodze mijamy znaki informujące o szlaku, natomiast co jest niezbyt pomyślane - żadnej informacji ile czasu zostało do szczytu. 




Po drodze mijamy strumień i na maxa spragnieni plujemy sobie w brodę, że nie wzięliśmy tabletek do uzdatniania wody, które wydawały mi się niezbędne w jakichś survivalowych wyprawach, ale nie w podróży jaką my odbywamy. Teraz już wiem, co dopiszę do listy, jak będę się pakować w kolejną podróż. No nic, idziemy dalej, wydzielając sobie małe łyczki. Po ponad dwóch godzinach może niezbyt wymagającej technicznie trasy, ale za to dość wytrzymałościowej, gęsta roślinność ustępuje miejsca bambusom. Robi się też nieco chłodniej, jest to dla nas znak, że jesteśmy już wysoko. W końcu mijamy jakichś turystów schodzących z góry, którzy informują, że już niewiele zostało. Jest więc nadzieja, że uda nam się dotrzeć (w butelce około szklanka wody). Zwalone drzewa tarasujące szlak nam nie straszne, więc przedzieramy się przez nie twardo - teraz już nie zrezygnujemy. W końcu docieramy na szczyt - widoki przepiękne! Słońce grzeje, w dole widok na osadę i zatokę, a dookoła ocean i okoliczne wyspy. Chwilę odpoczywamy na ogromnej skale, która tworzy charakterystyczny wierzchołek przypominając ni to psa, ni to małpę, cykamy fotki i czas na zejście. 







Zapomniałam dodać, że zarówno jak wchodziliśmy, tak i podczas zejścia od czasu do czasu słychać było w oddali dziwne odgłosy, jakby wycie. Brzmiało czasem jak odgłosy zwierząt, czasem jak jakaś motorówka i niekiedy się nasilało, co przyprawiało nas o lekki niepokój, bo ja już oczami wyobraźni widziałam chupacabrę czającą się nas w krzakulcach. Na szczęście bezpiecznie i bez objawów odwodnienia, po 5,5 h od wyjścia na szlak, docieramy na dół. Lecimy do sklepu, gdzie kupujemy PYSZNĄ zimną wodę i jeszcze pyszniejszą i zimniejszą colę i idziemy na plażę, gdzie szczęśliwi odpoczywamy :)







Po ożywczym prysznicu i odżywczym obiedzie w akompaniamencie rewanżowego meczu Barcelona vs. Bayern, spacerujemy po plaży, po czym spotykamy się z Przemkiem i przy piwku wymieniamy się przeżyciami z minionego dnia. Zrywa się ulewa, więc chowamy się pod elegancką wiatą przy plaży, nie przerywając pogawędki.

A to nasz nowy kolega 'kriab' :)




13 maj 2015 - DZIEŃ 7.

W nocy lało nieubłaganie, co spowodowało, że na wyspie zabrakło prądu i co za tym idzie - urwało nam od internetu ;) W pokoju coraz intensywniejszy zapaszek grzyba i bynajmniej nie mam tu na myśli wigilijnych borowików. Z obawy przed pleśniawką na stopach, decydujemy się na zmianę zakwaterowania. Oczywiście tak nam się na wyspie podoba, że zostajemy dłużej :) Po spakowaniu rzeczy, decydujemy się upranie większości z nich, bo mój nos zrobił się wrażliwy na wszelkie zapachy. Szukamy też innej kwatery. W końcu decydujemy się na najtańszy hostel na wyspie - 35 R$ za osobę ze śniadaniem. Mały szczegół, że w pokoju 9-cio osobowym, ale jest już poza sezonem i ostatecznie w pokoju jesteśmy my i jeden Argentyńczyk (jak się później okazuje urodzony w Niemczech, o polskim nazwisku po dziadku - nasz!). Po oporządzeniu wszystkich rzeczy, decydujemy się na 5-cio godzinny szlak na wschodzie wyspy. Ale przedtem zachodzimy do Przemka, który mieszka w pensjonacie Colibri, które słynie z kolibrów właśnie :)

Przemka nie ma, pomimo tego udaje nam się przemknąć na teren pensjonatu i ku naszej radości nad naszymi głowami roi się od maleńkich kolibrów. Nie muszę chyba pisać, jak mój aparat w sekundę zamienił się w kałasznikowa ;) Co tu dużo pisać, zobaczcie sami.






Jeśli już jesteśmy przy zwierzętach, to we wstępie tego posta pominęłam dość istotną kwestię. Otóż na wyspie jest mnóstwo psów! Dziesiątki psiurów hasa sobie po plaży, śpią, gdzie popadnie, tworzą jakieś grupki i łażą razem, a przy tym nie są niebezpieczne. Owszem, nieco chude i żebrzące pod knajpkami, ale w ogóle nie przeszkadzają. Żyją tu z ludźmi, a ludzie z nimi. 







Ale wracając do naszego dzisiejszego szlaku. W porównaniu do Pico do Papagaio, ten miał być lekkim szlakiem prowadzącym przez ruiny akweduktów, ruiny szpitala, aż do wodospadu w środku lasu i niewielkiej plaży. A wszystko to w obszarze parku narodowego. Wybrałam się więc w japonkach, które okazały się później i dobrym i złym pomysłem. Szlak faktycznie całkiem przyjemny i prosty w porównaniu do tego z poprzedniego dnia, ale ze względu na nocną ulewę, dosyć błotnisty. Odkryłam zaletę Havaianasów - mają niezłą przyczepność na gliniastym podłożu, a i myć ich później za bardzo nie trzeba (w porównaniu do umazanych błotem Rafałowych adidasów). Na tym szlaku już więcej turystów i co chwilę wymieniamy się uprzejmym Bom Dia (większość turystów na wyspie, to Brazylijczycy). Nagle znowu pojawiają się te tajemnicze odgłosy w środku lasu - tym razem jednak są bliżej i głośniej. Pytamy napotkanych turystów, czy wiedzą co to za odgłosy i w końcu wszystko staje się jasne - małpy! - odpowiada Brazylijczyk - a dokładniej wyjce. Małpy ewidentnie wydają z siebie okrzyki godowe lub bojowe i efekt jest zdumiewający! Przynajmniej już wiemy, że to nie chupacabra ;)

Dochodzimy do rozwidlenia szlaków - 25 minut do wodospadu i 20 minut do plaży. Wybieramy najpierw wodospad. Pięknie położony w środku bujnego lasu zachęca do kąpieli. My natomiast nie korzystamy, bo czas ucieka, a przydałoby się wrócić przed zachodem słońca. Wracamy do rozwidlenia i jeszcze decydujemy się iść na plażę. Ekstremalnie błotnista i stroma dróżka tworzy w efekcie dla Rafała doskonały tor do zjazdu na pupie :) Sytuacja ta szybko zostaje zrekompensowana przez malutkie małpki obserwujące nas z zaciekawieniem z drzew :) Docieramy na plażę, gdzie możemy w końcu obmyć zabłocone kończyny i ruszamy w drogę powrotną. Nagle wysoko w koronach drzew coś się rusza - proszę państwa, oto wyjce! Dwa metrowe małpiszony zajadają liście. Moja lufa niestety nie była w stanie przebić się przez gąszcz liści i ładnych fotek z tego wydarzenia nie ma. Dochodzimy do skraju parku narodowego, gdzie jeszcze zahaczamy o ruiny starego szpitala, do którego niegdyś transportowano trędowatych, aby oddzielić ich od stałego lądu i uniknąć rozprzestrzeniania się epidemii. Towarzyszą nam oczywiście malutkie małpki :)











Ostatecznie tuż przed zachodem słońca docieramy do wioski, posilamy się pyszną lasagną i wracamy do hostelu, gdzie Rafał pada jak zabity, a ja idę na tradycyjne już spotkanie z Przemkiem.


14 maj 2015 - DZIEŃ 8.

Pobudka rano, zajadamy śniadanko - w tej cenie noclegu rewelacja - i zastanawiamy się, co dalej. W końcu decydujemy - zostajemy ;) Pozostał nam jeszcze szlak do rzekomo najładniejszej plaży w całej Brazylii - Lopes Mendes, więc zakładamy stroje kąpielowe i uderzamy w las. 2,5-godzinny szlak ciągnie się raz pod górę, raz z górki i przebiega przez kilka mniejszych plaż. Ostatecznie docieramy na miejsce - plaża długa, szeroka i faktycznie pięknie położona, a ogromne fale na otwartym ocenie robią równie ogromne wrażenie. Odpoczywamy nieco i decydujemy się na powrót łódką. Co tu dużo pisać o plażach - relacja zdjęciowa lepiej to odda :)











Wieczorem siadamy w końcu w kawiarni i ustalamy nasze dalsze plany. Jutro wyjeżdżamy. Oczywiście wieczór spędzamy z Przemkiem, żegnamy się i wracamy do hostelu. 

Dziękujemy za mile spędzony czas! Powodzenia! :)


15 maj 2015 - DZIEŃ 9.

W związku z naszym dzisiejszym wyjazdem z wyspy, dzień postanawiamy spędzić na chilloucie. Pogoda od rana dopisuje, załatwiamy więc niezbędne formalności i idziemy kupić bilety na łódkę do Angra dos Reis - innej bazy wypadowej na wyspę - skąd planujemy złapać autobus do Sao Paulo. Między stałym lądem a Ilha Grande kursują dwa typy łódek - tańszy i wolniejszy escuna (szkuner) i dwa razy droższa flexi boat. My oczywiście korzystamy z tańszej wersji, ale okazuje się, że escuna się zepsuła i w tym dniu nie kursuje między wyspą a Angra dos Reis. Pan z Informacji sugeruje nam żebyśmy popłynęli do Conceicao do Jacarei (z którego przypłynęliśmy) i stamtąd wzięli autobus miejski do oddalonej o 30 km Angra dos Reis. Tak też robimy. Kupujemy bilety na 17 i idziemy plażować. Po relaksie na słońcu zachodzimy jeszcze na hamburgery do naszej ulubionej knajpki, z hostelu odbieramy plecaki i o 17 żegnamy się z Ilha Grande. Jakoś żal wyjeżdżać, bo spędziliśmy tam na prawdę fajnych kilka dni. 


Po 50 minutach jesteśmy w Conceicao. Z portu idziemy do drogi głównej, gdzie akurat podjeżdża autobus turystyczny jadący w kierunku Angry. Podbiegamy i pytamy kierowcy czy nas weźmie - bardzo chętnie, ale za "jedyne" 22 R$ od osoby. Rezygnujemy oczywiście i udajemy się w kierunku postoju autobusów miejskich. Jeden z nich akurat się zapełnia - udało się - kierunek Angra za 3,30 R$ :) 

Kierowcy autobusów w Brazylii minęli się chyba z powołaniem kierowców rajdowych. Jeżdżą jak szaleni, o progach zwalniających chyba nigdy nie słyszeli, a na przystanku zatrzymują się w ostatniej chwili - po co tracić czas na jakieś wcześniejsze zwalnianie. Upchani na środku autobusu z plecakami dookoła, trzymamy się czego popadnie, nie jest łatwo być pasażerem autobusu miejskiego w Brazylii.

W autobusie jesteśmy też świadkami następującej sceny. Lekko wstawiona młoda dziewczyna sącząca jeszcze resztkę piwka z puszki stoi przed nami, obok - jak się domyślamy - jej kolega. Kiedy dziewczyna sięga do tylnej kieszeni spodni żeby wyciągnąć telefon, wypada jej paczka papierosów. Jedna z pasażerek ponosi ją i podaje parze, więc chłopak bierze i przekazuje dziewczynie. Ta, nie za bardzo ogarniając sytuację upycha papierosy do kieszeni, z której z kolei wypada karta płatnicza. Chłopak nachyla się więc i... wkłada ją sobie do kieszeni, po czym przechodzi na tył autobusu i na następnym przystanku wysiada. WTF? o_O

Po szaleńczej przejażdżce kierowca wyrzuca nas niedaleko stacji autobusowej i żegna nas podwójnym trąbnięciem wskazując jeszcze drogę. Na dworcu kupujemy bilet do oddalonego o 400 km (7,5h drogi) Sao Paulo. Jest godzina 19, autobus odjeżdża o 22, więc 3h spędzamy na dworcu obserwując miejscowych.

Dworcowe reklamy informujące o denga - chorobie przenoszonej przez komary

Wysłać Rafała po zakupy ;)

W końcu przyjeżdża nasz autobus, zajmujemy miejsca i jesteśmy zachwyceni komfortem - siedzenia rozkładane do pozycji leżącej z możliwością całkowitego rozprostowania nóg - przed nami nocna podróż, więc idealne warunki do spania. Nagle do autobusu wchodzi kobieta z kilkutygodniowym dzieciaczkiem i oczywiście siada za nami - no to pospane! - pomyśleliśmy. Uwierzcie lub nie, przez 7,5h podróży dziecko nie zapłakało ani razu - raz tylko srogo beknęło po karmieniu! ;)

Rafał zasypia tuż po wejściu do autobusu, a ja do 2 w nocy piszę tego posta. O 5 docieramy do drugiego największego na świecie dworca autobusowego - dworca Tiete w Sao Paulo. 


Przykładowe ceny na wyspie:

- Nocleg w hostelu El Misti - 35 R$ (dormitorium)
- Escuna (łódka) z Conceicao de Jacarei do Ilha Grande - 20 R$
- Obiad dnia - 18-25 R$
- Piwo 600 ml w barze - 10 R$
- Kawa - 4 R$
- Nadziewane bułeczki wszelkiego rodzaju - 3-4 R$
- Pranie + suszenie w 2h - 25-30 R$ do 3 kg

Dobranoc,

AM

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz