niedziela, 24 maja 2015

Betonowy Monster - Pół Polski w jednym mieście

16 maj 2015 - DZIEŃ 10.


Hola,

Błogosławieni, którzy czekają i zaglądają na bloga, albowiem oni nasze relacje oglądać będą.

"Tej, to już nasz przystanek?"

Autobus zatrzymał się z charakterystycznym szarpnięciem, co wyrwało mnie z sennych majaków. Zapala się światło, jako że siedzieliśmy w pierwszym rzędzie w autobusie o standardzie jakiego się nie spodziewaliśmy, wokół nas zaczęli się tłoczyć zniecierpliwieni i lekko poirytowani współpasażerowie. "Anka, wstawaj, to już nasz przystanek? Pół godziny przed czasem?!" - Wzrok zawiniętej w śpiwór konkubiny dał mi do zrozumienia, że w tym momencie wie jeszcze mniej niż ja. Zegarek wskazywał 4:30. Ten w autobusie pokazywał 11:17, czyżby zagięcie w czasoprzestrzeni? No nic, idę zapytać ziomeczka czy to już nasz dworzec, w Sao Paulo jest ich kilka, lepiej byłoby znaleźć się o świcie w centrum niż w szemranej dzielni na obrzeżach. "Jak się nazywa nasz dworzec?" "Chyba Tiete" - Idę. Dworzec okazał się być naszym docelowym. Wysiadka. Póki udało nam się ogarnąć nasze manatki  wszyscy zdążyli już wysiąść. Ciekawe czy są tam jeszcze nasze plecaki. Zniecierpliwiony kierowca chyba przesadził żądając kwitu bagażowego, w luku zostały dwa plecaki...

Co teraz? Jest dobrze, mamy adres. Ale w 19 milionowej aglomeracji to może być trochę za mało. Uderzamy do informacji, a tu miła niespodzianka. Miłe i uśmiechnięte panie mają przygotowane karteczki ze wszystkimi możliwymi kierunkami i do gotowych rozwiązań dopisują tylko stację ostateczną. Oby tak łatwo było zawsze :) Po przejściu połowy dworca pełnego ludzi znajdujemy metro. A w nim setki osób. W sobotę o 5 rano powroty z imprez wydają się być zrozumiałe, ale na pierwszy rzut oka oczekujący na metro nie wyglądają na wymęczonych balangą melanżowiczów. Co ci wszyscy ludzie tu robią? W metrze ścisk, podczas naszych przesiadek na stacjach również panuje spory ruch. Po 2 przesiadkach i 45 minutach jazdy w końcu dojeżdżamy na Sao Caetano. Teraz najlepsze, trzeba się dowiedzieć jak dostać się pod wskazany adres jak najmniejszym kosztem. Po chwili słownych nieporozumień po brazylijsku, angielsku, hiszpańsku i polsku udaje nam się wsiąść do odpowiedniego autobusu, do tego z obietnicą, że kierowca nam wskaże drogę. W połowie drogi chyba nabrał wątpliwości, bo w momencie, kiedy na światach zrównaliśmy się z innym autobusem otworzył drzwi i po rozmowie z kierowcą sąsiedniego auta upewnił się, że wie gdzie jechać. Zaczyna świtać, szofer zatrzymuje swój wehikuł, wskazuje nam drogę i podwójnie trąbi na pożegnanie. Po krótkim spacerze i konsultacji z policją, dwie przecznice dalej, o brzasku, odnajdujemy wieżowiec Renana. W Brazylii, ze względu na bandytyzm, wszyscy zachowują pewne kroki bezpieczeństwa. W przypadku mieszkania Renana jest to podwójna brama z ochroną i domofonem na odcisk palca. XXI wiek. Całe szczęście, że nasz gospodarz poinformował strażnika o tym, że przyjeżdżamy, po krótkiej wymianie zdań zorientował się o co chodzi i zadzwonił do Renana, żeby ten nas odebrał z holu. Ten to właśnie zrobił i zabrał nas do siebie. Kolejnym zaskoczeniem było to, że winda wjeżdża nie tylko na jego piętro, ale do samego mieszkania i wychodząc z windy jesteśmy w domu. Rewelacyjne rozwiązanie. Do tej pory widziałem to tylko na filmach. Po krótkiej relacji z podróży, kładziemy się na chwilę, żeby odzyskać siły przed zaplanowanym na 10:30 "Free walking tourem" czyli bezpłatnym zwiedzaniem miasta (tym razem starej części) z przewodnikiem. 

Po krótkim odpoczynku, wstaliśmy o 9:30, kawa, pogawędka i Renan odwozi nas na metro, a sam jedzie załatwiać interesy. Spotkamy się wieczorem. 

Dojechaliśmy na miejsce zbiórki, przywitaliśmy z przewodnikiem, dopisaliśmy się do listy i korzystając z wolnej chwili, polecieliśmy do kawiarni na szybkie śniadanie. Zamówiliśmy bułki z tajemniczym nadzieniem. Anka trafiła ser i szynkę, a ja drożdżówkę ze szczawiem ;) Nietypowe połączenie, jak zwykle w podobnych sytuacjach okazało się być strzałem w dziesiątkę, jednak warto kombinować i ryzykować ;) Zajadając nasze buły obserwowaliśmy faceta, który równie energicznie jak my wtańczył do knajpy i łamanym hiszpańsko-portugalskim zaczął zamawiać jedzenie na wynos. "Skąd jesteś?" "I am from New York". Typowe dla Nowojorczyków, jeszcze nie słyszałem, żeby powiedzieli, że przyjechali ze Stanów. Ziomuś również okazał się być uczestnikiem naszego zwiedzania. Łącznie nazbierała się grupka ok. 40 osób.


Punkt 10:30 rozpoczynamy. Nasz przewodnik okazał się być moim imiennikiem - Rafa. Dobrze zakręcony koleś, który potrafił przyciągnąć uwagę. Opowiedział nam pokrótce historię Brazylii i rozpoczął oprowadzanie, jak się później okazało, jego firmowym tekścikiem - "Here we go, guys, this way".

Nasz papierowy przewodnik Lonely Planet opisując Sao Paulo określa je mianem "Monster - Potwór". Jeśli chodzi o wielkość ma rację. Miasto jest ogromne. Przekonaliśmy się o tym oglądając metropolię z lotu ptaka z budynku Martinelli. Samo stare miasto jest dosyć przyjemne, aleje są zielone, budynki w centrum nieźle utrzymane. Wieżowce budowane w latach 70-80' robią wrażenie. Szczególnie te budowane z rozmachem, np. Żelazko - Italia Building czy największy, samodzielny budynek mieszkalny (obecnie w remoncie)- 1000 mieszkań ze sklepami, punktami usługowymi i wszystkim co niezbędne w życiu codziennym. Robi wrażenie. A projekt oczywiście nie kogo innego jak samego Oscara Niemeyera - ten człowiek był niesamowity, miał fantazję. Największy brazylijski architekt - polecam o nim poczytać.


Największy mieszkalny budynek - obecnie w remoncie


Moda uliczna - SLU






Z ciekawostek, których dowiedzieliśmy się o mieście przytoczę tylko kilka, wierzę, że resztę pokażą fantastyczne zdjęcia Anki, które mnie czasami doprowadzają do furii, ją z kolei do ekstazy. Ale najpierw przerwa muzyczna.


 1) Kontrasty. Chyba cała Brazylia boryka się z tym problemem. W sąsiedztwie ludzi w garniturach wychodzących z biur na biznesowej ulicy Paulista, z namiotów rozbitych na asfalcie gramolą się kloszardzi. 






2) Paulistanos są dumni ze swojego metra i maja z czego. Jest czysto, my czuliśmy się bezpiecznie, a co najważniejsze, jest szybko. Chociaż widzieliśmy obrazki, (całe szczęście tylko w internecie) gdzie cała stacja jest tak zapchana ludźmi, ze nie da się wejść na peron. Polecam zobaczyć to na yt. Nie wyobrażam sobie jak to miasto do lat 70-tych działało bez metra. I pomyśleć, że w Polsce, która aspiruje do miana kraju rozwiniętego w tym samym czasie zbudowano dwie skromne linie...

3) Sao Paulo jest pełne bezdomnych, hipisów, artystów, wiary sprzedającej każdego sortu rękodzieło. Rozwinęli zdumiewającą umiejętność ukrywania się ze swoimi bibelotami przed policją. Poza tym uwielbiają Elvisa, podczas jednego dnia minęliśmy dwóch śpiewających sobowtórów.


4) Znakomicie widać, że Sao Paulo swojego czasu było ogarnięte manią budowania wszystkiego za wszelką cenę. Okres ten panował za dyktatury w drugiej połowie XX w. Jeśli myśleliście, że w Warszawie brak planu zagospodarowania zapraszam do Brazylii. Stylizowany na renesansowy, secesyjny teatr narodowy w otoczeniu betonowych wieżowców i parku w byłym korycie rzeki? No problem...



5) W Warszawie zamontowano licznik długu publicznego, w SP natomiast licznik poboru podatków. Brazylijczycy uważają, że są okradani z podatków, z czego nic nie wynika. Kuleje każda dziedzina życia. Przykre. Panuje ogólne niezadowolenie z rządów prezydent, której partia 3 raz z rzędu wygrała wybory. PO drżyj, Korwin Król.



6) Większość graficiarzy wychodząc na wandalistyczne eskapady zostawia poczucie estetyki w domach, co kończy się ohydnym pomazaniem budynków czarną farbą. Mają przedstawiać ksywki i hasła, które ich oburzają. Problem polega na tym, że nawet Brazylijczycy mają problem z ich rozszyfrowaniem. Fuj.



7) Hit wycieczki. Pionowa fawela. 30 piętrowy Martinelli Building został zamieniony w pionową fawelę. Powoli niszczejąc zaczął uśmiechać się do zdegenerowanego lub niestety tylko ubogiego środowiska SP, które ochoczo zabrało się za jego dewastację. Po jakimś czasie takiego funkcjonowania, władze doszły do wniosku, że tak dłużej być nie może i posługując się policją i wojskiem oczyściły budynek ze squotersów, śmieci i ciał, które znaleziono w zsypach. Ja chyba zamieszkałbym na 17 piętrze... 



8) Mimo, że Sao Paulo nazywa się betonową dżunglą, chodzi bardziej o ilość betonu, niż o liczbę budynków drapiących niebo. Najwyższe budynki w SP są bowiem niższe od tych Warszawskich.

Widok z okna Renana
Po udanym zwiedzaniu z naszą wycieczką, postanowiliśmy zajrzeć jeszcze do Pinacoteki, w której mieści się muzeum sztuki współczesnej i odbywają się różne imprezy kulturalne. Fantastyczna bryła budynku i przestrzeń ekspozycyjna. Eksponaty nie powalały, królowała współczesna rzeźba, która do mnie nie przemawia, zazwyczaj nie mam pojęcia co poeta miał na myśli, a nie mieliśmy aż tyle czasu, żeby zrobić porządny reaserch. Ciekawa była za to sekcja malarska z podziałem na różne małe tematyczne ekspozycje. Najbardziej podobały mi się stare malarskie przedstawienia Rio i kubistyczna pieta namalowana przez niejakiego Sansoma Flexora. Muszę się bliżej zapoznać z jego twóczością, wam też polecam :)





Zmęczeni, po całym dniu na nogach wróciliśmy do Renana, który zabrał nas na lokalne "domowe" hamburgery. Mojego oczywiście zalałem "salsa picante" czyli sosem z ostrych papryczek, który tak mi posmakował, że zajadałem z nim nawet jajecznicę. W Brazylii w każdej knajpie na stołach oprócz soli i pieprzu, stoi również salsa picante właśnie oraz pudełeczko z keczupami, musztardami i majonezami. Dla fanów nurzania pożywienia w sosach jest to rewelacja :>

W planie na ten dzień było jeszcze wyjście na piwko ze znajomymi naszego gospodarza. Zrobiłem sobie krótką drzemkę i po tym jak wstałem okazało się, że znajomi utknęli i nie dojadą, co między nami nawet mnie ucieszyło, bo po całej nocy w autobusie i dniu na nogach nie miałem mocy na barowe igraszki. Piwko i film w mieszkaniu były uczciwym zakończeniem dnia. Kładąc się spać wciąż byłem pod wrażeniem brazylijskiego potwora.



17 maj 2015 - DZIEŃ 11.

Dzień dobry!

Pobudka o 7, bo o 7:30 zgarniają nas Thais z Fernandem. Thais jest byłą konkubiną Renana i byłą współlokatorką Ani z Sydney. Za dużo tych byłych ;> Szykujemy nasze dla nich suweniry z Polski i śmigamy na dół. Już czekają. Och, jak kobietki się słodko witają :> Myślę, że ich radość z naszych prezentów nie jest udawana. Wręczyliśmy im kubki z Polskimi symbolami. Okazało się, że również o nas pamiętali i dostaliśmy od nich mydełka z dodatkiem brazylijskich egzotycznych roślin oraz butelkę miodowej cachacy. Miło z ich strony. Ruszamy ku naszej destynacji - Mercado Central. 

Na miejscu zjedliśmy śniadanie - ja ziemniaczane bułeczki z kiełbasianym nadzieniem, a Śmietanka serowy chleb - Pao de Queijo. Do tego dwie kawy na głowę (serwują niezła lurkę), co wprawia w zdziwienie naszych kompanów. Niby kawowy kraj, a o dziwo, Brazylijczycy piją jej bardzo mało.


Zaczynamy tourne po rynku. Mercado Central to po prostu zadaszony rynek, targ, gdzie swoje stoiska mają sprzedawcy każdego możliwego sortu produktów spożywczych. Od owoców morza, przez warzywa i owoce, sery, a na makaronach skończywszy. Zachęcającym aspektem łażenia po targu jest to, że sprzedawcy prześcigając się w czarowaniu klientów oferują spacerowiczom smakowite kąski z egzotycznych owoców. Części z nich nigdy nie widziałem. Te znajome natomiast mają więcej smaku i aromatu niż europejskie. Wrażenia smakowe po skosztowaniu większości z nich ciężko jest opisać. Jak to owoce, są słodkie, kwaśne, raczej smaczne :) Moim numerem jeden był tropikalny ananas bez rdzenia - wybitnie intensywny i totalnie słodki. Ani też smakował najbardziej. Ciekawe było też kiwi-banan. Połączenie skrajności (kwasu i mdłości) w jednym kiwio-podobnym owocu. Z mieszanek stworzonych naprędce przez sprzedawców, panowie czarowali nas świeżym daktylem na truskawce. Usypiająca słodycz daktyla z charakterystycznym orzeźwiającym smakiem truskawki. Rewelacja. Skąd się biorą orzechy nerkowca? Otóż biorą się z łodyżki owocu a la paprykowego. Taka tam ciekawostka.Resztę niech pokażą zdjęcia.











Targowa tablica elektroniczna





Wyskakujemy z marketu, który zaczyna się nieprzyjemnie tłoczyć. Misja Matka Boska. Postanawiam bowiem powiększać moją kolekcję o patronki odwiedzanych krajów. Z Brazylii zdecydowałem się przywieźć ich patronkę - Nossa Senhora da Conceição Aparecida. Wizerunek czarnej madonny wyłowiony przez rybaków w 1717 roku. Ciekawa historia rozwoju tego kultu maryjnego.

Po krótkich poszukiwaniach docieramy do sklepu z zabawkami, breloczkami, plecakami i wizerunkami świętych. Raj dla fanów dewocjonaliów. Matki Boskie i Święci każdej wielkości, począwszy od naparstków i breloczków do kluczy, przez lalki - Matki boskie z twarzami dzieci - po metrowe ceramiczne i drewniane postacie. Znajduję figurkę odpowiednią dla siebie, płacę i zadowolony opuszczam lokal. 


Znajdujemy się w okolicy osławionego Martinelli building (pionowa fawela) z czego zamierzamy skorzystać. Mamy szczęście, gdyż pojawiamy się w momencie wpuszczania do środka turyściaków. Bez czekania (i płacenia ;) jedziemy na 26 piętro, aby podziwiać panoramę miasta. Beton nie ma końca. Azbestowe dachy też. Panuje straszny skwar, Anka szaleje z aparatem. Ja sobie spokojnie obserwuję okolicę i chowam się w cieniu przed przeszywającym słońcem. Co tu dużo gadać. Sesja foto trwa z pól godziny ;>








Schodzimy na dół i myślimy co z obiadem. Przecież od śniadania na targu minęły już wieki. Nawet tona owoców, którą wcisnęli w nas sprzedawcy jest już w czeluściach naszych jelit. Chichrałem się, gdy odmawiając kolejnych porcji mówili, żeby je zajadać, bo owoce są przecież zdrowe ;> Ale wróćmy do obiadu. Nie spróbowaliśmy przecież jeszcze Sao Paulińskiej pizzy. Włoscy imigranci przywieźli tu nieśmiertelny przepis, a Brazylijczycy go przemodyfikowali i mają swoją pizze Paulistianę. Musimy jej skosztować, bo nikt nie był nam w stanie powiedzieć czym się różni od Włoskiej, każdy tylko zapewniał, że jest fantastyczna. W takim razie jedziemy! Przechadzamy się po Avenida Paulista - biznesowej arterii miasta i udajemy się do popularnej w mieście, całodobowej piekarni i knajpy na obiad. Żeby mieć coś do powiedzenia o ich plackach zamawiamy różne kawałki pizzy. I co się okazuje? Miejscowa pizza to dodatki na cieście. Cienkie ciasto zasypane 3 cm dodatków. Nie jest to pizza. Raczej pieczone dodatki pizzę udające :P Nie powiem, że jest niesmaczna, ale moim zdaniem ma to więcej wspólnego z tartą niż z pyyyyszną italiańska pizzunią... mniam :> Na deser próbujemy Acai (Euterpa warzywna). Tropikalna roślina - występuje tylko w Amazonii - z której miejscowi robią sorbet z dodatkami owoców i/lub granolą. Smaczna, owszem, ale dla mnie to bardziej słodki jagodowy sorbet :> Brazylijczycy uwielbiają pałaszować i o jedzeniu opowiadać, a przy tym czasami, moim zdaniem, przewartościowywać swoją kuchnię, chociaż mi akurat bardzo przypadła do gustu.

Pizza paulistana

Asai z truskawkami i granolą


Żegnamy się, gdyż my musimy już lecieć na drugą część "Free Walking Touru" (tym razem nowa część miasta - osławiona ulica Paulista i jej sąsiedztwo), a Fernando śpieszy się na samolot. Za 2 h leci w służbową podróż. Wielkie dzięki za fantastyczny dzień. Cieszę się ze miałem okazję poznać Thais i Fernanda, wspaniali, gościnni ludzie! Obrigado raz jeszcze! :)

Tour okazał się być jednak rozczarowaniem, gdyż nasz wcześniej chwalony przewodnik co chwilę powtarzał teksty z wycieczki z dnia poprzedniego. Najciekawsze dla mnie były historie dworków z początku XX w. Jednopiętrowe posiadłości niszczeją miedzy biurowcami, gdyż ze względu na status zabytku nie można ich zburzyć. A właścicielom chodzi właśnie o to, bo ziemia na której mógłby powstać kolejny wysokościowiec jest warta w tym miejscu majątek. Pod warunkiem oczywiście, że będzie można na niej coś zbudować... Brzmi znajomo? ;>

Ciekawymi miejscami w centrum Sao Paulo były jeszcze opuszczony szpital - kiedyś jeden z największych w Brazylii, park - dżungla z jadowitymi pająkami wśród zgiełku miasta i połączenia przeciwpożarowe między budynkami - mosty łączące najwyższe piętra wieżowców.









Zaopatrzeni w ciasto wracamy do domu. Podczas powrotu, pierwszy raz w życiu, z okiem autobusu, widziałem scenę, gdzie policja celując w ludzi z ostrej broni legitymuje delikwentów. Tutaj to podobno normalka... Ale wróćmy do sedna sprawy.Rodzice Renana wrócili z weekendu i zaprosili nas na wspólną kolację. Wchodzimy do mieszkania i od progu wita nas wesoły zgiełk. Najpierw pojawiła się włochata kulka. Viki - zakręcony terier żądał pieszczot od początku do końca pobytu. Ciekawostka, że w Brazylii nie strzyże się psów na tak szeroko zakrojoną skalę jak u nas, więc spotkać można znajome rasy w nietypowym wydaniu. Drugą zaskakującą informacją okazała się być częstotliwość wyprowadzania psa. Otóż Viki, niczym kot, korzysta z kuwety, a na spacer wychodzi dwa razy w tygodniu :) Po oswojeniu się psiura i przywitaniu się z rodzicami i siostrą Renana podeszła do nas babcia i przywitała nas koślawym "dobry wieczór" :) Okazało się, że za młodu miała polskich sąsiadów i zapamiętała kilka słów. Do wyjazdu nazywałem ją babcią, co strasznie ja bawiło :) Generalnie temat Polonii w Brazylii i Argentynie to długa historia. Do tej pory można trafić do miejscowości, gdzie ludzie rozmawiają po Polsku. Teraz jestem na etapie zgłębiania tematu, może rozwinę go podsumowując pobyt w Brazylii.



Na kolację mama przygotowała chili con carne, babcia fantastyczne guacamole, a tata raczył nas caipirinhą w dwóch wariantach - limonka i marakuja, oba wyborne :>

Kolacja przebiegła w zabawnej atmosferze rozmów na migi, zajadania smakołyków i wymianą wrażeń. Po kolacji, przy drinku rozmawialiśmy z Renanem i jego siostra Camilą o brazylijskich realiach. To był długi weekend...

Muito obrigado!! :)

18 maj 2015 - DZIEŃ 12.

Elo,

Pobudka, śniadanie, owoce i smażony maniok przygotowany przez babcię. Spakowani, jesteśmy gotowi do odjazdu. Kierunek -  Foz de Iguazu celem obejrzenia tutejszych niesamowitych wodospadów. Pożegnaliśmy się z rodzinką i mieliśmy szczęście, że większość domowników Renana zaczyna pracę w południe, dzięki temu udało się nam załapać na podwózkę na metro. Pojechała z nami Camila, nie pozwoliła Ance dźwigać dwóch plecaków i ochoczo chwyciła ten podręczny i pognała na stację. Żegnając się w wagonie metra, ze słodkim uśmiechem wręczyła Ani na szczęście wisiorek z brazylijską Matką Boską. Brazylijczycy do samego końca nie odpuszczają ze swoją gościnnością. Wielkie podziękowania wszystkim, którzy nam pomogli, szczególnie Renanowi i Francine, za fantastyczny czas w Rio i Sao Paulo. Dzięki wam, początek naszej podróży był mniej ekstremalny niż można by się było spodziewać i oszczędziliście nam sporo stresu i sprawiliście ogrom frajdy. OBRIGADO AMIGOS! :) Czekamy na Was w Polsce.

Babcinej roboty mandioca :)

Stacja. Czekamy na autobus i zastanawiamy się w jakim podjedzie standardzie. Kupiliśmy najtańszy i najtańszy dostaliśmy :P Bez porównania ze standardem z poprzedniej wycieczki, ale nie był też najgorszy :) Bus nie był pełny i po tym jak ruszył zaczęły się roszady. A bo przodem, a bo tyłem, a bo przy oknie, a bo nie wiedzieć czemu. Dzień świra. Wszystko sie wyprostowało po pół godzinie, a dokładniej po doładowaniu ludzi z innego dworca. Ostatecznie pełnym autobusem ruszyliśmy w 14 godzinną drogę. Szczerze, nic ciekawego. Słuchaliśmy muzyczki, na przystanku podjedliśmy, pospaliśmy. Ciekawostką może być rozmiar stacji benzynowych i punktów gastronomicznych na nich - są ogromne. W tych przestrzeniach znalazło się także, a jakże, miejsce na kapliczkę z Nossa Senhora. Są lepsi niż Polacy. A wszyscy Polacy na jednej leżą tacy. O 5 rano dojechaliśmy na miejsce taksówką i bez energii pojechaliśmy do hostelu Energy - nie mylić z klubem. Reszta w rękach Anki - Śmietanki.

Sao Paulo - Lima - tydzień w autobusie


Bistro na stacji benzynowej aka. kosmodrom

Stacja nora - ostatnia przerwa w szarej strefie

Papatki misiaczki,

RQ vel IK(torn)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz