czwartek, 14 maja 2015

Brazylijski Świebodzin

9 maj 2015 - DZIEŃ 3.


Hola Hola,

Hostel, 23.07, internetów nadal brak, ale jako takie warunki do popisania są, no i dzisiaj, w końcu, udało się zrobić porządną drzemkę :) Wciąż siedzimy na Ilha Grande, przyjemne miejsce, w którym przerwy w dostawie prądu i internetu są na porządku dziennym. Chętnie wkrótce opisze swoje wrażenia z wyspy, ale póki co musimy nadgonić braki w aktualizacjach wyprawowej dokumentacji, wiec postaram się pokrótce streścić poprzednie dni. Od tamtej pory sporo się wydarzyło, stąd reacja może wymknąć się spod kontroli czasu, chronologiczności i może zacząć zalatywać lekkim bełkotem, natomiast chcielibyśmy zachować ciągłość. Cóż, taki life :)





Po locie pełnym nieprzewidzianych zdarzeń, udało nam sie dotrzeć do Rio zgodnie z planem. Poza oczekiwaniami był oczywiście brak walizek, ale jak się później okazało, z małą pomocą Renana i Francine udało się nam przetrwać ze szczątkową garderobą. Po piątkowym włóczeniu się po mieście i zajadaniu brazylijskich przysmaków przyszła pora na turystyczne tourne. Co do poprzedniej kolacji, to nasi znajomi postarali się pokazać nam choć część bogactwa brazylijskiej kuchni i hitem wieczoru był "bigos" w muszli... Bigos okazał się być zmielonym mięsem z kraba, zapieczonym z serem w muszli właśnie, ale na pierwszy rzut oka, mięsne niteczki wyglądały zupełnie jak nasz przysmak. Oprócz tego furorę zrobiły smażone serowe kulki, farofa - czosnkowo-mączny proszek i maniok w każdej możliwej postaci. 


Manjokaaaaaa :) czyli smażony maniok

Z tymi wspomnieniami wczorajszych smakołyków ruszyliśmy na śniadanie. W piekarnio-kawiarni znów uderzyła nas różnorodność brazylijskiej kuchni. Drożdżowe ciastka, pieczone czy smażone, nadziewane czym tylko się da... rewelacja. Ubawiło nas stwierdzenie, że drożdżówka nadziewana krewetkami, jest dla miejscowych bardziej oczywista niż z marmoladą... co kraj to obyczaj. Mimo dostępności przeróżnego sortu nadzień, okazało się, że standardowym wyborem Brazylijczyka jest bułka z samym słonym masłem. Najpierw wziąłem to za żart, ale kiedy na stół rzeczywiście wjechało przypiekane pieczywo umazane masełkiem, zorientowałem się, że ciężkie europejskie śniadania nie cieszą się tu popularnością. Przypomina się włoska kawa z ciasteczkiem w kawiarni pod akademikiem... ach :)

Po śniadaniu, ze względu na odległość, napięty plan i wygodę wskoczyliśmy w taksówkę, żeby pojechać na górę gdzie znajduje się statua Jezusa. Po tym jak ruszyliśmy i taksówkarz dowiedział się dokąd chcemy jechać, zasugerował, że wycieczka z nim nie jest najlepszym pomysłem, gdyż ze względu na weekend wszędzie są ogromne kolejki. W naszej okolicy znajdowało się biuro informacji turystycznej, które sprzedawało wejściówki na statuę, a w zestawie oferowali transfer z Copacabany, gdzie się znajdowaliśmy, pod samo wejście na górze. Całe szczęście, że trafiliśmy na uczciwego taryfiarza :) Po godzinnej (sic!) kolejce po bilety wsiedliśmy do busa i ruszyliśmy w drogę. Rio z perspektywy kondora jest niesamowite... W tym mieście jest wszystko: morze, plaże, góry, park narodowy z dżunglą, bogate życie nocne i kulturalne. Gdyby nie złodziejstwo i podobno wszędzie czyhające niebezpieczeństwa byłoby to miejsce idealne do życia. Ale wróćmy do Dżizesa :) Pełno wiary, kolejki, żar z nieba, gdyby nie wynagradzające wszystko widoki sama statua byłaby jak Smok Wawelski w Krakowie. Fajny, ale czy za blisko 80 zł, chciałoby się komuś stać do niego godzinę w kolejce? ;) Tak jak wspomniałem, miasto oglądane z góry robi niesamowite wrażenie. 










Domowej roboty selfie stick

Podczas podziwiania panoramy i po zidentyfikowaniu kilku głównych punktów miasta zapadła decyzja. Park botaniczny. W kolejce do busa powrotnego dzwoniliśmy do Alitalii i dowiedzieliśmy się, że nasze walizki się odnalazły! Wspaniałe wieści, gdyby nie to że nadal były w Rzymie. Dobra wiadomość natomiast była taka, że tego samego dnia miały być wysłane do Rio, więc teoretycznie następnego dnia wieczorem miały być do nas dostarczone... Wsiadamy do busa. Francine załatwiła z kierowcą, żeby wysadził nas możliwie blisko ogrodu. Wysiedliśmy więc przy lagunie, wzdłóż której przespacerowaliśmy się do parku. W lejącym się z nieba żarze nie ma nic lepszego niż zimny kokos... Te sprzedawane tutaj, jak i w innych rejonach świata z podobnym klimatem są inne niż te małe włochate kulki sprzedawane u nas w sklepach. Zielony kokos rozłupowany maczetą zawierajacy 300-500 ml zimnego mleczka nie ma sobie równych... :) Dobrze byłoby zaimplementować takie rozwiązanie w "Forum" :)






Po dotarciu do ogrodu botanicznego wskoczyliśmy szybko na obiad w okolicznej knajpie i już z pełnymi brzuchami zaczęliśmy spacerować po parku. Otwarty w 1808 roku wciąż robi wrażenie, choć ja oczekiwałem więcej :) Aleje palm, nieźle oznaczone egzotyczne rośliny ogląda się z przyjemnością, spacer i relaks w parku warte są polecenia, ale gdy wchodzimy do szklarni czar pryska. Stare, zaniedbane, niewiele oferujące. Mimo wszystko zabawa z roślinami owadożernymi - niektóre przy dotknięciu zamykają "pyszczki" - pozostawia ciekawe wspomnienia. Podczas spokojnego spaceru natknęliśmy się na grupę turyściaków zwiedzających park z przewodnikiem i ochoczo się do nich przyłączyliśmy. Wesoły przewodnik pokazywał rośliny i opowiadał różne ciekawostki na co azjatyccy turyści za każdym razem reagowali głośnymi westchnieniami "ooooo" :) Oprócz nich w naszej grupie była jeszcze para ważących po 150 kg Amerykanów, Australijczycy i kilku Brazylijczyków (przewodnik był dwujęzyczny). 








Czas na spacerach tak błogo nam upływał, że nim się zorientowaliśmy słońce zaczęło zachodzić, a Ance i naszym brazylijskim kompanom strasznie zależało na zachodzie słońca nad morzem (dojdę do tego, ale ten zachód jeszcze ugruntował mnie w przekonaniu, że Rio jest chyba najpiękniej położonym miastem świata jakie widziałem). Ale STOP! Po zasłyszanych historiach o małpach skaczących po drzewach w ogrodzie botanicznym fotograficzny myśliwy Martynowicz nie chciał dać za wygraną. Gdzie są małpki?! Decyzja - nadciągający zachód czy poszukiwanie małpiszonów? Padło na podziwianie efektów ruchu obrotowego Ziemi. Ale.... nie ma tego złego :) Po pożegnaniu się z naszym wesołkiem przewodnikiem, 50 metrów przed wyjściem z parku poruszenie na drzewie... SĄ! aparat w ruch. Małpiszony nauczone przez dokarmiających je turystów wiedzą gdzie czatować na darmowe żarcie :) cała chmara małpeczek (+- 15cm bez ogona) przyczaiła się na drzewie w oczekiwaniu na szamkę. Jedyne co dostały to błysk fleszem po oczach od Ankowego sztucera.





Wyskoczywszy z ogrodu wskoczyliśmy do taksówki, bo słońce nieubłaganie chyliło się ku zachodowi. A tu... KOREK! I skąd tu tyle policji? W zasadzie żołnierzy, bo na każdym kroku stali reprezentanci Policji Militarnej. Panowie w kamizelkach kuloodpornych z szotganami i karabinami. I skąd tu nagle taki zapaszek marihuany?! Wszystko stało się po chwili jasne. SADZIĆ, PALIĆ, ZALEGALIZOWAĆ! Marsz wolnych konopi w otoczeniu militarnych stanął nam na przeszkodzie w podziwianiu zachodu słońca... Dojechaliśmy na miejsce - rzucone w Atlantyk skały przy plaży Ipanema. Dotarliśmy tam o chwilkę za późno, żeby zobaczyć jak słońce chowa się za wzgórza i góry Rio, ale mimo wszystko, był to jeden z piękniejszych widoków jakie ostatnio widziałem. Skały wokół plaży przypominały Ance Sydney. Kiedyś to sprawdzę :) 






Po obejrzeniu występu słońca i wypiciu kolejnego kokosa udaliśmy się spacerem wzdłuż Copacabany do domu. Po drodze 3 razy zmienialiśmy stronę ulicy lub chowaliśmy się w sklepach, żeby przepuścić podejrzanie wyglądające grupki chuliganów. Ja sam czułem się w Rio bezpiecznie, natomiast Renan, który był kilka razy napadnięty i ograbiony, zachowywał pełne podziwu środki bezpieczeństwa i dał nam rady na co szczególnie uważać, żeby zminimalizować prawdopodobieństwo napadu. Po blisko 5-cio kilometrowym spacerze wzdłuż Copacabany i kolejnych przystankach na gotowaną kukurydzę z masłem, cachacę (tradycyjny brazylijski rodzaj rumu vel. bimber - 12 zeta za litr o_O), pooglądanie obrazów miejscowych artystów, dotarliśmy do domu. Szybka kąpiel i jedziemy na SAMBĘ :)






 Pożyczone ciuchy, taxi i wysiadamy na miejscu - bohemiasta dzielnica Santa Teresa. A tu znów kolejka... 




Swoje odczekaliśmy, w międzyczasie wypijając kilka drinków i zajadając maniokowe frytki - pyyyyszności :) W końcu w środku (a w zasadzie na zewnątrz, bo gówna część imprezy była na zewnętrznym dziedzińcu). Stara willa na wzgórzu, od samego początku schodów, które prowadziły na górę, było pełno ludzi. Tłum, rytmy samby i wizualizacje ze scenami tańca z przedwojennych filmów. Cały budynek mieści jedną imprezownię - czy ktoś pamięta krakowski Kitsch? Łazienki, a w zasadzie kible, za główną sceną, bar w jednym z pokoi, dookoła balkony dziedzińca. Miało to swój klimat. Po naszych marnych próbach tańczenia samby i zgryźliwych komentarzach naszych kompanów zasugerowałem, żeby zaprezentowali swoje umiejętności ekspresowego kursu tańca i pokazali co potrafią - "Put oberek in you tube and dance it, bitch! :)" Na miejscu poznaliśmy też kuzynkę Francine i jej znajomych. Bardzo miłe było ich żywe zainteresowanie nami czyli "białasami".  A propos koloru skóry, poznanie kuzynów Fra przyniosło ciekawą obserwację na temat współczesnej różnorodności mieszkańców Brazylii. Nasza koleżanka, która wygląda jak typowa Polka - blond włosy, jasna cera (jej ojciec ma szwajcarskie korzenie), ma kuzynki, które wyglądają jak typowe Brazylijki właśnie - śniada skóra, kręcone włosy i latynoski błysk w oku. Ich partnerzy wyglądali jak amerykańscy raperzy i nie myślę tutaj o Eminemie :) Na ulicach też mija się wszystkie możliwe mieszanki ludzi, od białych przez Mulatów i Murzynów na Azjatach skończywszy... Wielki różnorodny kraj i to jest właśnie piękne. Z tymi przemyśleniami wróciliśmy do domu, posłuchaliśmy jeszcze Titanica Lady Panków i pełni emocji po ciekawym dniu położyliśmy się do łóżek...

Chciałem opisać cały pobyt w Rio, ale i tak chyba aż nadto rozpisałem się tylko o drugim dniu. Dochodzi pierwsza, pobudka jutro rano. Idę spać.

Dobranoc :)
RQ

3 komentarze:

  1. No, no Panie fajnie się czyta!
    Rzecz pierwsza: większego rozmiaru zdjęcia! Są takie cudne, że szkoda, że muszę wsadzać nos w monitor by się przyjrzeć :)
    Rzecz druga: napisałeś, że było pełno wiary, a przecież wiesz, że z tym słowem kompatybilne jest tylko "wuchta" :D
    Podziwiamy i ślemy Wam z Mirkiem pozytywne wibracje i trzymamy kciuki za "urlop od życia" ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A czy ciotka próbowała klikania w fotki ? ;) dzięki za pochwały, postaram się trzymać poziom! Pozdrowienia!

      Usuń
  2. Aj, aj, aj! Gdzie są foty lokalnych piękności?! Żądam zdjęć!

    OdpowiedzUsuń