piątek, 2 października 2015

Żar w tropikach


14 wrzesień 2015 - DZIEŃ 131.

Dziś już ruszamy w dalszą drogę, chociaż Raf nadal nie czuje się zbyt dobrze. Podróż do Teny zajmuje 4,5 h i gdy wysiadamy z autobusu, bucha gorące powietrze, z nieba leje się żar. Jesteśmy u bram Amazonii. Tena położona jest w otoczeniu lasów tropikalnych, toteż stała się popularną destynacją jeśli chodzi o miejsce wypadowe do dżungli. Ze względu na okoliczne rzeki, jest też najlepszym w Ekwadorze miejscem do uprawiania raftingu i innych rzecznych atrakcji.

Koło dworca znajdujemy fajny hostel z przestronnym, jasnym pokojem. Rafał zostaje w łóżku co by się wykurować, ja zaś idę zwiedzić miasto i przejrzeć oferty biur turystycznych. Samo miasto nie ma w sobie niczego specjalnego. Chodzenie w 34-stopniowym upale też nie należy do najprzyjemniejszych. Pomimo teoretycznie wysokiego sezonu, wszyscy organizatorzy narzekają na brak turystów przez co ceny oferowanych atrakcji i wycieczek są wyższe niż zazwyczaj. Po zasięgnięciu języka w sprawie kilkudniowego wypadu do dżungli, wracam do hostelu, gdzie wieczór spędzamy na relaksie i oglądaniu filmu.


15 wrzesień 2015 - DZIEŃ 132.

Budzi nas palące słońce świecące przez okno, w nocy było tak gorąco, że nie pomagał wentylator pracujący pod sufitem na pełnych obrotach. Raf nadal nie rusza się z pokoju, ja tymczasem wybieram się na wycieczkę do oddalonej o 45 minut autobusem miejscowości Misahualli. Z okien autobusu obserwuję gęstą, tropikalną roślinność porastającą pobocza drogi, oprócz dróg i miasta - wszędzie dżungla. Po pół godzinie wysiadam przy drogowskazie prowadzącym do Wodospadu Latas (Cascada de Latas), którego odwiedzenie polecił mi recepcjonista. Płacę wstęp 2 USD, dostaję mapkę i ruszam w gąszcz, który wita mnie głośnymi odgłosami wszelkiej maści owadów. Wilgotność jest ogromna, toteż kiedy po 20 minutach marszu docieram do wodospadu, opadam zmęczona na pobliskie głazy. Kaskada nawet robi wrażenie poprzez usytuowanie w środku lasu, choć muszę przyznać, że po Wodospadach Iguazu chyba już żaden wodospad nie zrobi już na mnie ogromnego wrażenia.







Wracam do drogi głównej, gdzie 10 minut czekam na kolejny autobus jadący w kierunku Misahualli. Po 15 minutach jestem w małym miasteczku. Miejscowi wskazują mi drogę na plażę znajdującą się na skrzyżowaniu rzek Misahualli i Napo. Bardzo przyjemne miejsce z piaszczystą plażą, czystą wodą w rzece, kąpiącymi się dziećmi, a wszystko to w otoczeniu bujnej roślinności. Przy brzegu stoją zacumowane długie, wąskie łódki, czekające na turystów. Podchodzi do mnie chłopak oferujący przejażdżkę łódką po rzece Napo wraz z wizytą w jednej z położonych na drugim brzegu osad indiańskich. Chwilę negocjujemy cenę i za 10 USD daję się namówić na rejs. Pogoda jest piękna, białe potężne cumulusy na niebie kontrastują z szalenie niebieskim niebem i żywą zielenią otaczającej dżungli. Kiedy płyniemy po rzece mijamy kąpiące się dzieciaki, mężczyzn zarzucających sieci, całe rodziny wylegujące się na brzegu w cieniu drzew. Moje wyobrażenia o odległej indiańskiej wiosce położonej w lesie niczym z dokumentów Cejrowskiego legły w gruzach, kiedy po 20 minutowym rejsie zatrzymaliśmy się przy brzegu i zobaczyłam napis "Welcome"... Przywitało nas kilku mężczyzn, którzy pooprowadzali mnie po okolicy, pokazali pomieszczenia, w których gotują, jedzą, odpoczywają i zaprowadzili mnie do sali ceremonialnej. A tam już przedstawili mi menu usług, które oferują: zdjęcie z wężem boa, małpą, papugą czy baby kajmanem za 1 USD, konsultacja u szamana za 4 USD, pokaz wytwarzania ichniejszego napoju za 3 USD... ehh, gdzie się podziała autentyczność??? Zrobiłam sobie fotki ze zwierzętami, chwilę z nimi pogadałam i ruszyliśmy w drogę powrotną. 








Małpo-nietoperz

Boa


Mini kajman





W końcu rozkładam się na plaży, włączam audiobooka i obserwuję toczące się wokół mnie życie. Relaks i sielanka. Kiedy o 16:00 ruszam na autobus, w pobliskich krzakach coś szeleści. Popularne w tym miejscu małpiszony wyleciały z lasu i zaczęły figlować i biegać po plaży.







Po 45 minutach docieram z powrotem do Teny. Zastanawiamy się z Rafem czy jechać na kilka dni do dżungli, już się znacznie lepiej czuje, ale ostatecznie podejmujemy decyzję, że dżunglę tym razem odpuszczamy - tak na wszelki wypadek lepiej nie ryzykować braku dostępu do lekarza...

Obiad dla chorego z dostawą do hotelu - największa "milanesa de pollo" jaką nas uraczono w Ameryce Południowej


16 wrzesień 2015 - DZIEŃ 133.

Rano wykwaterowujemy się, zostawiamy plecaki w hostelu i jedziemy na poleconą przez recepcjonistę plażę na północy miasta. Kiedy tam dojeżdżamy, okazuje się, że jesteśmy zupełnie sami, a sama plaża wrażenia nie robi, może poza ładnym położeniem. Rozkładamy się na ręcznikach i opalamy ciała. Po jakimś czasie nad rzekę przychodzą dzieciaki wracające ze szkoły, które w ubraniach wskakują do wody z liny zamontowanej na drzewie. Promienie słoneczne wręcz parzą, więc za długo nie leżymy. Po 1,5 h łapiemy taksówkę do miasta, jemy obiad, zabieramy rzeczy z hostelu i idziemy na dworzec. O 15:30 mamy autobus do stolicy - Quito. 





Kiedy wyjeżdżamy z Teny, nie możemy się nadziwić pięknu otaczającego krajobrazu - góry porośnięte dżunglą, tropikalne roślinność, rzeki wijące się nieopodal szosy. Jest pięknie. Szkoda, że nie udało nam się tym razem pojechać głębiej w Amazonię. Trzeba będzie kiedyś tu wrócić. O 21:00 docieramy do Quito.




Z pozdrowieniami,

SzamANKA

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz