wtorek, 6 października 2015

Kalinowo - to i owo


20 wrzesień 2015 - DZIEŃ 137.

O 7 rano zwarci i gotowi do nowej przygody wychodzimy z naszego pudełka. Totalnie zapomnieliśmy o pamiątkowym magnesie z Ekwadoru, na szczęście na placu głównym rozkłada się właśnie stragan z rękodziełem. Kiedy podchodzimy bliżej, widzimy mężczyznę o aparycji typowego Polaka. - Mógłby być panem Jurkiem - szepczę do Rafała. Jak się po chwili okazuje Jurij jest z Ukrainy. Co tu robi i dlaczego sprzedaje ekwadorskie pamiątki w mieście pod granicą z Kolumbią? Nie chcemy wiedzieć ;)

Wskakujemy w zbiorowe taxi, które w mig się zapełnia i po 10 minutach dojeżdżamy do granicy. Taksówkarz wysadza nas jednak po drugiej stronie mostu, przy imigracji kolumbijskiej. Musimy więc wrócić z powrotem do Ekwadoru po pieczątki. Obawialiśmy się nieco, jak będzie wyglądało przejście graniczne, Kolumbia to kraj przemytu, byliśmy więc przygotowani na skrupulatne rewizje bagażu. Po stronie ekwadorskiej formalności trwają pół minuty. Przechodzimy przez most, po kolumbijskiej stronie też pół minuty - Bienvenidos a Colombia - mówi uśmiechnięta funkcjonariuszka. Na nasze plecaki nawet nikt nie spojrzał. 



Zbiorową taksówką jedziemy do najbliższego miasta Ipiales, wysiadamy na dworcu autobusowym i zostajemy rzuceni w otchłań naganiaczy. Z okienek kasowych wymachują ręce i wykrzykiwane są nazwy miejscowości. Po naszym odkrzyknięciu dokąd chcemy jechać, na polu bitwy pozostają dwie konkurencyjne firmy. Polubiliśmy już to naganianie :) Raf idzie do jednego okienka, ja do drugiego. Gdy po chwili się spotykamy, okazuje się, że jeden autobus jedzie szybciej (choć jadą tą samą trasą), drugi ma toaletę, pierwszy puszcza lepsze filmy, drugi ma lepsze siedzenia... wybieramy milszych naganiaczy i jeszcze negocjujemy cenę. Standard do Cali to 45 000 pesos za osobę (55 zł), ale od razu schodzą przez 40 do 35... widząc nasze wahanie, zgadzają się ostatecznie na 30 000 (37 zł). Kiedy dostajemy bilet, okazuje się, że zapłaciliśmy za odcinek drogi z Ipiales do Popayan - miasta położonego 1,5 h przed Cali. Naganiacze tylko długopisem zmienili nazwę na Cali. W naszych negocjacjach cenowych sami siebie już zaczynamy zaskakiwać! ;) 


Jedziemy. Podróż ma potrwać 10-12 h w zależności od warunków na drodze. Trasa wiedzie częściowo przez góry i wysokie przełęcze. Do Cali mamy dotrzeć około 19:00-21:00. Rozkładamy się wygodnie w siedzeniach i czekamy na film ;) Co nas zaskakuje na pierwszy rzut oka, to miłe usposobienie Kolumbijczyków. Pasażerowie rozmawiają między sobą, żartują, uprzejmie proszą kierowcę o włączenie filmu. W Peru, kiedy autobus miał minutę spóźnienia bądź nie daj Boże zatrzymał się gdzieś na chwilę, zaczynało się tupanie, stukanie po oknach i głośne okrzyki "Vamoooooos!!" ("Jedzieeeeemyyy!!"). Tutaj natomiast każdy jest miły i życzliwy. 


Podróż mija nam na oglądaniu filmów, słuchaniu audiobooka, czytaniu książek. Krajobraz za oknem zmienił się też diametralnie w porównaniu z poprzednimi krajami. Jest zielono, momentami wygląda nawet jak w Polsce (pomijając może palmy). O 14:00 zatrzymujemy się na obiad i gdy wychodzimy z klimatyzowanego autobusu, z nieba bucha żar. Jest potwornie gorąco. Zamawiamy obiad i po chwili na stół wjeżdża potężna ryba.  





Kiedy po przerwie kontynuujemy podróż, autobus zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Raz po raz stajemy na poboczu, kierowcy biorą skrzynkę z narzędziami i coś próbują reperować z tyłu autobusu. Pasażerowie płci męskiej stojąc w wianuszku obserwują poczynania mechaników. Stajemy tak kilkukrotnie, ale o 18 autobus już nie chce ruszyć dalej. Co niektórzy pasażerowie zmieniają autobusy, żeby się dostać do najbliższych miejscowości, my natomiast musimy się dostać do Cali. Po dłuższym postoju, w końcu się udaje i autobus rusza. Podjeżdżamy jeszcze do warsztatu, chłopaki coś tam stukają i po chwili jedziemy w dalszą drogę. Z 2-godzinnym opóźnieniem, po 14 godzinach drogi, o 23:00 docieramy do Cali. 


Pomimo późnej godziny, na zewnątrz jest 25 stopni. Bierzemy taxi z dworca i jedziemy do hostelu. Nasz kierowca okazuje się być jakiś trafiony i przez 20 minut krążymy po okolicy, pytając ludzi, jak dojechać pod dany adres. W końcu jednak docieramy do fajnego hostelu, gdzie dostajemy nawet upgrade i zamiast dormitorium otrzymujemy pokój dwuosobowy za 36 000 pesos (42 zł).


21 wrzesień 2015 - DZIEŃ 138.

Po pysznym śniadaniu popijamy kawkę nad basenem. Jest 30 stopni, żadnych chmur na niebie, zieleń i śpiew ptaków dookoła. Wypożyczamy rowery i ruszamy w miasto. Okazuje się, że nasz hostel znajduje się na wzgórzu, a samo centrum Cali położone jest w kotlinie, toteż zjazd rowerem do miasta odbył się praktycznie bez pedałowania. Gorzej było z powrotem...




Cali to połączenie nowoczesności z kolonialną, niską zabudową. Jesteśmy zaskoczeni, bo do tej pory, po Brazylii, normą był dla nas brak elewacji na budynkach. Jeździmy sobie po centrum, ale samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania turystom. Jest ładne, ma kilka muzeów, parków, ale turyści nie zatrzymują się tu na długo. Ludzie są za to przemili - zagadują, pytają skąd jesteśmy, szczerze się uśmiechają. Wewnętrzne dziedzińce zachwycają zielenią, kwiatami, kamiennymi fontannami. Kiedy zachodzimy na kawę, ceny zbijają nas z nóg. Kawa 1,20 zł, ogromny świeży sok z marakui 3 zł. Później idziemy na obiad - dwudaniowy posiłek z napojem - 7 zł. Podoba nam się. Po ekwadorskich dolarach, znowu możemy sobie pozwolić na godne życie ;)










Zestaw za 5 zł

Kokosy w karmelu - najlepsze!


Powrót rowerem pod górkę w 30-stopniowym upale nie należał do najprzyjemniejszych. Kiedy ledwo żywi docieramy do hostelu, pierwszą rzecz jaką robię, to skaczę do basenu. Wieczór spędzamy na relaksie i pisaniu bloga. Póki co Kolumbia ma wielkiego plusa.


Pozdrawiam serdecznie,

KolumbiANKA

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz