9-11 październik 2015 - DZIEŃ 155-157.
Tayrona to miejsce trudne do opisania. Piękne i dziwnie spaczone zarazem. Natura vs pseudo ekologiczne rozwiązania. W każdym razie jest to park narodowy na północy Kolumbii, który polecany był nam zarówno przez przewodniki jaki i spotkanych turystów. Postanowiliśmy się tam udać.
Jedną z informacji, która wielokrotnie się powtarzała i była podkreślana przez każdego na naszej drodze to kwestia zaprowiantowania w parku. Sklepów tam bowiem brak, a miejscowe knajpy miały oferować strawę jakości średniej, a cenie wysokiej. Nauczeni doświadczeniem Oazy zabraliśmy się więc do roboty i udaliśmy się na zakupy. Aby dostać się na miejsce odjazdu autobusów i kupić coś w okolicznym sklepie potrzebowaliśmy taksówki. Lecz nic z tego… nie wiedzieć czemu, tego akurat poranka wszystkie taksóweczki były zajęte i żadnej nie mogliśmy zatrzymać… Zmęczeni spacerem w klejącym od wilgotnego powietrza, prawie 40 stopniowym upale w końcu dopadliśmy jakieś wolne auto by przejechać nim 7 minut… ;p
Obładowani zakupami (prowiant biwakowicza nie zmienia się ze względu na kontynent i mieliśmy ze sobą standardowe konserwy, dżemy, chleb, owoce i bukłaki z wodą :)) daliśmy się ponieść naganiaczom i już po chwili siedzieliśmy w rozgrzanym jak piekarnik autobusiku. A tam niespodzianka. Nasze bagaże to pikuś w porównaniu z pomysłem jednego ze współpasażerów, który postanowił przestansportować… drzwi. Te właśnie widoczne na zdjęciach drzwi, niczym przywiązana sznurkami gilotyna, wisiały nad naszymi głowami przez całą drogę.
Ale wróćmy do Tayrona. Natura oczywiście piękna, a bilety… drogie. Do tego strażnicy rekwirujący naszą wodę w workach. Całe szczęście, że ktoś był na tyle kumaty, że rozpoczął sprzedaż plastikowych bukłaków (te mogą być wnoszone do parku, gdyż żółwie i inne stwory nie mylą ich z meduzami lub innym siatkopodobnymi istotami). Ostatecznie zostaliśmy wpuszczeni do parku i skusiliśmy się na konną przejażdżkę, dalsze przenoszenie naszych żywieniowych skarbów spędzało nam sen z powiek.
Dotarliśmy do miejsca biwaków i dość powiedzieć, że warunki noclegowe były poniżej naszych mocno już obniżonych oczekiwań. Do tego wszystko było przepełnione, wpakowaliśmy się w długi weekend ;> Nasze hamaki okazały się być dość wygodne, a obozowisko wyrwane dżungli graniczyło z laguną pełną kajmanów. Czy do szczęścia trzeba czegoś więcej? ;)
W Tayrona spędziliśmy kilka wspaniałych, choć momentami deszczowych dni. Słońca mieliśmy na tyle dużo by zczekoladowić nasze ciałka, a błękitne, roztańczone fale dostarczały nam ochłodzenia. Podczas naszych spacerów mogliśmy wybierać pomiędzy dziesiątkami rajskich plaż. Zaskakiwały nas też mieszkające tam zwierzęta np. wychodzące po zmroku ultraszybkie kraby, ptaki latawce i tysiące kolorowych szczurek… przepraszam, ty szczurek, jaszczurek ;>
Na powrót zaplanowaliśmy ambitną trasę przez dżunglę. Kilka godzin wspinaczki do przedkolumbijskiej wioski cywilizacji Tayrona, a następnie zejście do miejscowości, skąd zamierzaliśmy wziąć autobus. Szlak był niespodziewanie trudny, do tego źle oznaczony - udało nam się zgubić ;p. Cały dzień minął nam jednak fantastycznie, choć wysiłek w tym ekstremalnym upale, jak się później okazało, był tragiczny w skutkach dla Śmietanki, która się przegrzała i nabawiła udaru. Uleczyłem ją mą miłością i kilkoma chwilami spokoju ;) Twardzielka przetrwała.
Jedna z bram wejściowych do Parku Narodowego Tayrona |
Tego dnia, jeszcze przed powrotem do hotelu, udaliśmy się do kina na fenomenalny film o kolumbijskiej przyrodzie - "Colombia salvaje". Pokazuje różnorodność i piękno tego kraju, nie wierzę, że ktoś po obejrzeniu tego filmu choć przez chwilę nie pomyślał o wycieczce w ten zakątek świata.
I tak zaczął się początek końca naszej blisko półrocznej eskapady.
Pozdrawiam,
RQ vel. Radek Rulon